Ostatnia Królowa: Dziewięć Si...

By Cherrich

6.8K 529 395

TOM III America Dusney, reinkarnacja legendarnej księżniczki Leanice, a obecnie siedemnastoletnia półczarow... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Arty
Arty 2
Special - bonus *1
❆ Special świąteczny ❆
Rozdział 10
Rozdział 11

Rozdział 6

226 25 15
By Cherrich

Nie dane mi było zamienić zbyt wielu słów z Misurie. Rozmowa przestała się kleić, więc gdy Charlie przyniósł w końcu nasze posiłki, zamilkłyśmy i skupiłyśmy się na jedzeniu. Misurie skończyła swojego kurczaka jako pierwsza, więc nie czekając, aż uporam się z moim gulaszem, zaczęła się szykować do odejścia od stołu. Nim jednak wstała i faktycznie wyszła, wybąknęła jeszcze pod nosem, iż cieszy się, że wracam do formy. Nie ukrywam, zaskoczyła mnie, bo nie widywałyśmy się na tyle często, aby zauważyła, że wcześniej było ze mną kiepsko.

Kiedy wyszła z jadalni, zrobiło się dwa razy ciszej niż wcześniej. Jako że i tak nie miałam co robić, a nie ciągnęło mnie do dalszej nauki o delegatach, nieśpiesznie dokończyłam swój posiłek. Po kolejnych dziesięciu minutach wstałam od stołu, pozostawiając po sobie pusty talerz, szklankę i pełną filiżankę. Misurie nie tknęła herbaty, więc postanowiłam pójść w jej ślady i tak jak ona darować sobie dodatkowy napój. Możliwe, że w ten sposób liczyłam na odzyskanie kolejnego skrawka jej przychylności.

Charlie nie pojawił się, aby zabrać talerze, więc wyszłam z sali i skierowałam prosto do pokoju. Czekały tam już na mnie sterty papierów związanych z nadchodzącym przyjazdem delegatów siedmiu kontynentów. Nie uśmiechało mi się jeszcze do nich siadać, więc zamiast skierować się do stołu, opadłam ciężko na łóżko. Znów przywitał się mnie świeży, ale kompletnie obcy zapach pościeli. Nie podejrzewałam, abym kiedykolwiek mogła się do niego przyzwyczaić lub uznać za znajomy.

Sięgnęłam ręką do szafki nocnej i ściągnęłam z niej rozpieczętowaną kopertę z listem od Doriana. Ostatnimi czasy częściej zdarzało mi się o nich myśleć. O Dorianie i wysłanej przez niego wiadomości. Napisał, że wie, gdzie znaleźć moje Lutyanki, przestrzegał przed Księgą Augustusa Blaise'a, zapewniał, że wie, jak poradzić sobie z klanami... Od kilku tygodni próbowałam podjąć decyzję, jak postąpić i wciąż nie zdecydowałam się na żadne rozwiązanie. Mogłam powiedzieć o liście Najwyższemu Radcy lub przystać na prośbę Doriana i się z nim spotkać. Zdradzić położenie tego, który usiłował mnie zabić, bądź zaryzykować życie, ale zyskać dodatkową okazję na wyciągnięcie od niego istotnych informacji.

Jeśli o mnie chodzi, będę na ciebie czekał tyle, ile trzeba, myślę, że dojdziemy do momentu, kiedy to tobie bardziej będzie zależało na tym spotkaniu, aniżeli mnie." – pisał w liście mag. Przewidział, że się zawaham, nie będę umiała zdecydować. Chyba właśnie to denerwowało mnie najbardziej. Ta jego przewidywalność. Pewność siebie, której nie tracił nawet wtedy gdy planował wysłanie mi wiadomości pod nosem samego Najwyższego Radcy.

Wysunęłam list z koperty i przyjrzałam mu się dokładnie. Słowa i widoczne pod nimi inicjały D.G.M. niemal paliły mnie w opuszki palców, gdy dotykałam nimi eleganckiego papieru. „Poddałaś się. Zrezygnowałaś. Nie powiesz mi chyba, że to Leanice zdołała cię złamać?" Te trzy zdania prześladowały mnie od momentu, w którym po raz pierwszy je przeczytałam. Dorian, choć niełatwo było mi to przyznać, miał rację przynajmniej w tej jednej kwestii. Pozwoliłam się złamać. Już dawno zrezygnowałam z dalszej walki.

Łowcy wyruszyli na polowanie. Jeśli chcesz uniknąć rozlewu krwi, nie wolno ci się im pokazywać od strony ofiary. Sądziłem, że to będzie dla ciebie oczywiste, ale ty robisz to jak dotąd bezustannie. Odsłaniasz się. Z każdej możliwej strony".

Wzdrygnęłam się i przewróciłam kartkę. Znałam list Doriana niemal na pamięć, mogłabym recytować jego akapity z większą łatwością, niż imiona poszczególnych delegatów (a było ich przecież tylko siedmiu). To jednak tylna strona była tą, która najbardziej powinna mieć interesować, na niej bowiem znajdowała się instrukcja, co zrobić, aby skontaktować się z Magellim. Nie należała do szczególnie skomplikowanych. Wystarczyło nakłuć palec i przenieść na papier odrobinę swojej krwi. Według tego, co zostało napisane na odwrocie listu, miało to zapobiec ingerencji kogoś niepożądanego. Później, należało jedynie wsunąć papier pod płomień świecy i poczekać aż ten spłonie. W ten sposób miałam dać Dorianowi znać, że jestem gotowa, aby się nim porozumieć. Dalsze kroki miały należeć do niego.

Mag ognia. Zabawne.

Nie miałam pojęcia, jak Magelli zamierzał zorganizować nasze spotkanie, skoro obiecywał, że nie będzie ono wymagało rozmowy twarzą w twarz. Początkowo średnio mnie to interesowało, i tak nie zamierzałam dawać mu tej satysfakcji i odpowiadać na jego wiadomość. Im dłużej jednak o tym myślałam, tym więcej nachodziło mnie wątpliwości. Zdecydowanie Doriana mogła wynikać z faktu, iż wiedział o czymś, o czym my nie mieliśmy pojęcia. Już raz byłam egoistką, samotnie podejmując decyzję za Zandera i skazując go na pamiętanie o przeszłości. Nikt nie dał mi prawa ryzykować życia wszystkich nadnaturalnych tylko dlatego, że nie chciałam mieć już nigdy nic wspólnego z jednym z nich.

Wojna, którą z taką pasją usiłują wywołać nasi przeciwnicy, poniesie za sobą wiele ofiar."

Opuściłam rękę i zasłoniłam nią oczy, a z moich ust dobyło się przeciągłe westchnięcie. Nie miałam u kogo zasięgnąć porady. Tę decyzję musiałam podjąć sama.

I obiecałam sobie, że zrobię to jak najszybciej. Problem w tym, że wiedziałam, jaka powinna być.

* * *

Tego dnia Zander zdawał się mieć nieco lepszy humor niż zwykle. W jego przypadku „lepszy" nie oznaczało jednak, że wstał skoro świt, przygotował sobie pyszne śniadanie i już od rana tryskał pozytywną energią. Nie. Obudził się przed południem, po raz kolejny pił zimną kawę, a potem bez słowa pojechał po najpotrzebniejsze zakupy. Jego dzień nie różniłby się od reszty, gdyby nie ojciec z kilkuletnią córeczką, którzy wieczorem zawitali w progi Deborah. Okazało się, że dziewczynka dopiero co obudziła swoją moc, zrobiła to przy tym w sposób najmniej przyjemny z możliwych, bo nieumyślnie rzuconym czarem, wstrzymała przepływ krwi w trzech palcach lewej rączki. Spanikowany ojciec przyprowadził zapłakane dziecko do Deborah z nadzieją, że ta odwróci działanie zaklęcia. Liczył się czas, bo tak jak zadanie było jak najbardziej wykonalne, tak tylko do momentu, aż palce nie obumrą.

Ponieważ dziewczynka wciąż się wyrywała i, jak wyznała tacie przez łzy, bała starszej, dziwnej pani, która mieszkała w dziwnie pachnącym domu, ta poprosiła Zandera, aby asystował jej przy zabiegu. Jego rola nie należała do skomplikowanych, miał po prostu zagadywać dziecko w czasie, gdy czarownica będzie je badała. Nastolatek, z braku innych zajęć, postanowił się zgodzić. Jak się później okazało, jego obecność i dość spokojny sposób wysławiania (który wynikał raczej z beznadziejnego nastoju, aniżeli chęci uspokojenia dziecka) bardzo szybko wpłynęły na nastawienie malutkiej czarownicy. Felicity, bo tak miała na imię, otarła zaczerwienione policzki i zeszła z kolan ojca, aby następnie wdrapać się na kanapę obok smutnego pana. Okazało się, że przygnębienie Zandera zainteresowało ją do tego stopnia, że sama zapomniała o strachu i zaczęła pytać, dlaczego jest mu przykro. Widać zaskoczyła go tym do tego stopnia, że na moment zapomniał o pogrążaniu się w depresyjnych myślach. Zaczął dążyć do tego, aby zmienić temat, a kiedy Felicity znów się rozpłakała, przypominając sobie o bólu i zsiniałych palcach, wysilił się nawet, aby opowiedzieć jej kilka krótkich wampirzych historyjek. Felicity odwdzięczyła mu się, recytując parę magicznych, typowo dziecięcych żartów, które nie należały do szczególnie zabawnych, ale ujmowały za serce samą próbą opowiedzenia ich przez tak małą, nieświadomą tego osóbkę.

Tego wieczoru Deborah po raz pierwszy słyszała śmiech Zandera. Pojedynczy i niespełna dwusekundowy, ale szczery. Mimo wszystko uznała to za mały sukces. Kolejnym był moment, w którym chłopak sam z siebie postanowił odprowadzić małą Felicity i jej tatę do drzwi. Zabieg się udał, Deborah ostrzegła jednak oboje, że dziewczynka przez kilka kolejnych dni może zmagać się ze swędzeniem uleczonych paluszków. Mimo to, kiedy opuszczała dom, jej policzki, zamiast łzami, pokryte były drobnymi rumieńcami. Pokazała, żeby Zander się nachylił, a kiedy spełnił jej prośbę, ku zaskoczeniu wszystkich, a chyba zwłaszcza samego zainteresowanego, przytuliła go na pożegnanie.

– Nie bądź smutny, dobrze? – Uśmiechnęła się rozbrajająco, głaszcząc go zdrową rączką po przydługich włosach. Odzwyczajony od cudzego dotyku Licavoli drgnął, ale się nie wycofał. – Straszna pani powiedziała, że wyzdrowieję. Nie martw się.

Owa „straszna pani" powstrzymała się od urażonego chrząknięcia. Dziecięcy język był często aż nazbyt bezpośredni i szczery.

– Ile jestem winien? – zapytał tata dziewczynki, wpatrując się z wdzięcznością w kobietę. Deborah nie miała pewności, kto w tej sytuacji powinien czuć większą ulgę. Czy on, bo jego córka nie straciła palców i wciąż miała w przyszłości szansę na zostanie zawodową pianistką, czy ona, bo tego dnia po raz pierwszy widziała na twarzy Zandera cień pozytywnych uczuć.

– Nic. – Machnęła machinalnie ręką. – Jeśli stan córki z jakiegoś powodu zacznie się pogarszać, albo palce znów zaczną sinieć, niech pan ją od razu do mnie przyprowadzi. Wyglądają dobrze, ale warto mimo wszystko przez dzień lub dwa kontrolować ich stan.

Mężczyzna zapewnił ją, że będzie dokładnie pilnował córki, a już na pewno nie dopuści, aby po raz kolejny rzuciła jakiekolwiek zaklęcie. Po kolejnej serii żarliwych podziękowań i uściśnięciu obu dłoni czarownicy, Felicity wraz z tatą w końcu opuścili dom.

Dopiero wtedy Zander podniósł się z kucek.

– Ta Felicity... przypina moją siostrę – wyznał, gdy drzwi się zamknęły. Stał przed nimi dłuższą chwilę, odczuwając emocje, które, zdawać by się mogło, że już dawno wyparł z pamięci. Deborah czekała cierpliwie, aż powie coś jeszcze. Milczała, pozwalając mu zanurzyć się we wspomnieniach. – Nazywa się Libby. Ma pięć lat, ale uśmiecha się dokładnie tak samo. Równie niewinnie.

Felicity, ta mała niepozorna dziewczynka, rozbudziła tego dnia coś więcej niż swoją moc. Musnęła także dwie struny w sercu Zandera. Te, które odpowiadały za opiekuńczość i rodzinność.

– Masz dla kogo żyć, Zanderze – powiedziała Deborah po prostu.

Usłyszał ją, ale się nie obejrzał. W lustrze wiszącym przy drzwiach, odbijała się część jego twarzy. Uśmiechał się delikatnie, lakonicznie. Do jego podkrążonych oczu zdążył powrócić smutek.

– Żeby żyć dla kogoś, najpierw trzeba umieć żyć dla samego siebie. Inaczej jaki to w ogóle ma sens?

Przymknął powieki, próbując przełknąć wspomnienia o siostrze. Kiedy na powrót je otworzył, jego oblicze było takie jak wcześniej, pozbawione emocji. Odwrócił się i minął Deborah, kierując się do kuchni. Nim zniknął w jej wnętrzu, zatrzymał się i zapytał, czy zaparzyć kobiecie herbatę.

Nie ruszając się z miejsca, pokiwała w zamyśleniu głową. Ta krótka chwila, kiedy unosił dłoń, aby objąć Felicity, w zupełności jej wystarczyła. Zyskała pewność, że Zander nie poddał się całkowicie

Wiedziała już, jak powinna do niego dotrzeć.

* * *

– Zakładam, że dzwonisz, aby oznajmić, że mój zrozpaczony brat jest już gotowy na rozmowę – rozległo się po drugiej stronie telefonu. Żadnego powitania, żadnego „witaj, Deborah", czy chociażby najzwyklejszego „słucham".

Usiadła na fotelu. Miała z niego doskonały podgląd na widoczną za oknem drogę.

– Powinien spotkać się z siostrą – oznajmiła bez ogródek. Skoro mag od razu przeszedł do konkretów, ona też zamierzała.

Na dobre pięć sekund zapanowała głucha cisza.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał spokojnie. – Zander ma zakaz kontaktowania się z bliskimi. Ze wszystkimi, którzy są ze świata nadnaturalnych.

– Mieszka ze mną.

– Tylko dlatego, że istniało ryzyko, że od razu po trafieniu do ludzkiego świata rzuci się z mostu albo pod pociąg – prychnął. – Jego przypadek jest specyficzny. Od kilkudziesięciu lat nie trafił się wampir, któremu odebrano kły przy jednoczesnym zachowaniu jego wspomnień.

– Musi zobaczyć się z siostrą – upierała się kobieta.

Postęp. Jeśli Dorianowi zależało na czasie, musieli mieć kolejny postęp, a do Zandera nie docierało nic, prócz wspomnień, które tak łatwo mógł przecież stracić. Które chciał stracić i być może właśnie dlatego tak kurczowo się ich trzymał. Aby negatywne, zimne myśli przysłoniły resztki tych dobrych, o wiele cieplejszych.

– Ponowię pytanie, jak ty to sobie wyobrażasz?

– Niech jedzie do rodziny.

– Nie wolno mu, dobrze wiesz.

– No to przywieź jego siostrę tutaj.

– Tę małą?! Do Anglii? – Dorian aż się zakrztusił. Możliwe, że zaleciał mu do gardła dym papierosowy lub pity właśnie drink, bo po drugiej stronie rozległ się głośny kaszel. – Nawdychałaś się oparów z tych swoich leków? Zakładasz, że Zander wróci do formy, kiedy dowie się, że uprowadziłem jego ukochaną siostrzyczkę?!

– Masz lepszy pomysł?

Gdzieś z boku rozległ się kobiecy głos. Dorian mruknął coś z niezadowoleniem i wrócił do rozmowy.

– Zawsze możesz go pocieszyć spostrzeżeniem, że America wciąż o nim myśli – powiedział to takim tonem, że Deborah z łatwością zwizualizowała sobie scenę, jak przewraca z irytacją oczami. – W końcu i tak trzeba go będzie uświadomić, że jego proces służył wyłącznie odwróceniu uwagi, a narzeczeństwo krwi Americi prędzej czy później okaże się zwykłą farsą. Doprawdy, dziwię się, że sam jeszcze na to nie wpadł.

Staruszka zacmokała, mełłąc w ustach uwagę, że rozważania nad intencjami kogokolwiek z Rady były ostatnią rzeczą, o jakiej myślał obecnie dawny wampir. Przygładziła długą spódnicę.

– Uważasz, że w jego stanie była na to jakakolwiek szansa?

– Zważywszy że od czasów Herberta i Matildy Lonsmear nie było bardziej upolitycznionego, aranżowanego „małżeństwa"? – odbił piłeczkę Dorian. – Duża. Mezalians w tym wypadku to mało powiedziane. Nawet nie wiadomo, kto tu ma wyższą, a kto niższą pozycję. America czy ten blond egocentryk.

Deborah położyła głowę na zagłówku. Rozmowy z mężczyzną nie należały do najprostszych. Do dziś wypominała sobie, że kiedy przyszedł do niej po raz pierwszy, zdecydowała się otworzyć mu drzwi. Gdyby wyszła wtedy z domu, albo zajmowała się jakimś ciężko rannym pacjentem i nie mogła otworzyć, ten niechybnie zwróciłby się z prośbą o pomoc do innego magicznego medyka. Nie wciągnąłby jej w to wszystko.

A co, jeśli wiedział? – przeszło jej przez myśl. – Jeśli już wtedy podejrzewał, że Zanderowi odbiorą kły i ten trafi właśnie do niej? Czy mógł być aż tak przewidujący, skoro ze wszystkich medyków, wybrał właśnie ją?

Pokręciła głową, ganiąc się za równie niedorzeczny pomysł.

– Możemy wrócić do tematu? – chrząknęła. Uniosła czujnie głowę, gdy za oknem rozległ się odgłos nadjeżdżającego auta. Zander wracał ze sklepu, musiała kończyć rozmowę. – Sprowadzisz tu siostrę tego chłopaka?

– Nie – odparł sucho Dorian. – Lista rzeczy, z których nie jestem dumny, jest długa, ale na pewno nie zamierzam dopisywać do niej angażowania w sprawę kilkuletniego dziecka. Siostra Zandera jest o wiele bezpieczniejsza w domu. Niech tak zostanie.

– Więc co niby mam zrobić?

– Masz jeszcze tylko cztery dni, Deborah. Później, bez względu na wszystko, zamierzam uciąć sobie z Zanderem pogawędkę.

– Jak niby...?

– Cztery dni. Radzę ci nie marnować czasu na kolejne telefony.

Nie czekając na jej odpowiedź, rozłączył się.

* * *

Według założeń, Jeremiah Shaw miał się pojawić w siedzibie Rady przed dziewiątą.

Miał, bo kiedy wpół do dziesiątej drzwi do sali głównej wciąż pozostawały zamknięte, a twarz Casimira zdawała się już całkiem spochmurniała, stało się jasne, że mag się spóźni. W duchu liczyłam, że ten będzie miał na swoją obronę jakieś naprawdę dobre usprawiedliwienie. W przeciwnym razie nie wróżyłam, aby nadchodzące spotkanie przebiegło w przyjaznej atmosferze. Tak jak Regarte nie okazywał z reguły emocji, tak teraz, siedząc idealnie prosto na fotelu, zdawał się walczyć ze sobą, aby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego.

Z zaciśniętymi ustami, wpatrywał się w drzwi. Jedną ręką stukał palcami o podłokietnik, w drugiej zaś dłoni trzymał kieliszek z czerwonym winem. Już drugi, warto dodać.

– Może coś go zatrzymało – zasugerowałam niepewnie, zadzierając na mężczyznę głowę. Wcześniej stałam, gdy jednak stało się jasne, że nasz gość nie pojawi się tak szybko, Casimir posłał dla mnie po coś do siedzenia. Jego głos był na tyle oschły, że strażnik, którego wydał polecenie, od razu opuścił stanowisko, aby wypełnić rozkaz. Jak tylko przyniósł wyściełane granatowym materiałem krzesło, starając się unikać wzroku jasnowłosego, wrócił na miejsce.

– Oby. – Casimir zaczął mocniej uderzać palcami o fotel. Obrócił w dłoni kieliszek, z którego następnie upił łyk wina. – Nie zakładam jednak, że będzie próbował się tłumaczyć. Zaraz zresztą przekonasz się, dlaczego.

Właśnie wtedy otworzyły się drzwi, a ja zamrugałam, zdumiona widokiem nadchodzącej postaci.

Mag, który wkroczył do sali, był o wiele młodszy, niż zakładałam. Gdy Casimir wspominał, że jak na swój wiek jest wyjątkowo irytująca, wyobraziłam sobie zgorzkniałego, przeświadczonego o swojej wyższości starca, który na każdym kroku podważał autorytet swojego przełożonego. Wydawało mi się, że będzie to ktoś pokroju Radców, jakich na co dzień, lub co kilka dni, zdarzało mi się mijać na korytarzach. Odziany w szatę mag, który pierwsze co, obejmie salę niechętnym spojrzeniem, a następnie przeniesie go na mnie, wyrażając tym samym jawną dezaprobatę co do mojego wieku, a w szczególności pozycji, jaką nieświadomie (i w dużej mierze niesłusznie) zdobyłam.

Myliłam się. I to bardzo.

Jeremiah – pamiętałam, że właśnie to imię padło z ust Casimira – miał niebieskie, sięgające mu do ramion włosy. Skołtunione, ale w zaskakującym stopniu zadbane, pełne były wszelkiego rodzaju srebrnych koralików i złotych zawieszek. Gdzieniegdzie, spośród zaplątanych pasm, wyłaniały się drobne warkoczyki. Widocznie przybysz lubował się w tego typu dodatkach, bo prócz nich, dostrzegłam w jego uszach po dwie pary prostych, drewnianych kolczyków, a na szyi trzy wisiory różnej długości, z czego najdłuższy został zwieńczony zakrzywionym, pożółkłym kłem, ten pośrodku nakrapianym kamieniem, a najkrótszy, który stykał się z szyją, rzemykiem o trzech supłach.

Jak na tego typu dodatki, mag był ubrany dość zwyczajnie. Miał na sobie prostą, może tylko trochę za dużą koszulę w kolorze khaki i wojskowe spodnie o wielu dodatkowych kieszeniach, które opadały mu nisko na biodra, ale mag widać nie zaprzątał sobie głowy, aby podciągnąć je wyżej. Nie miał tego zresztą jak uczynić. Prawą rękę zaciskał w pięść, a zwisający luźno, zwieńczony grubym supłem lewy rękaw, zdradzał, że wypełniała go jedynie pusta przestrzeń.

Jeremiah nie miał ręki. Prawą zaś, tę u której podwinął rękaw, wieńczyły cztery czarne kręgi z czego jeden był szerszy od reszty, drugi układał się w falę, a pozostałe dwa zdawały się przynajmniej o połowę cieńsze od pierwszego. Tatuaże.

Co jednak najciekawsze, chłopak, bo podświadomie nie potrafiłam określić go jeszcze mężczyzną, a już na pewno nie starcem, wyglądał jakby był co najwyżej w wieku Zandera, może rok lub dwa starszy. Ustępował mu z kolei wzrostem, bo im bliżej podchodził, tym zdawał się coraz niższy. Stanąwszy niespełna metr przed Casimirem, musiał zadrzeć głowę, aby spojrzeć mu w oczy.

Na twarzy, którą pokrywał lekki, błękitny zarost, błąkał się grymas niezadowolenia.

– Americo – Casimir, który zdążył wstać i odstawić gdzieś kieliszek, zaplótł dłonie za plecami. Wpatrywał się w gościa z nieskrywaną niechęcią, zupełnie jakby chciał mu w ten sposób przekazać, że nie obraziłby się, gdyby ten zrobił krok w tył i zniknął równie szybko, co się pojawił. Biorąc pod uwagę minę, jaką zrobił nastolatek, zapewne vice versa. – Przedstawiam ci Jeremiaha Shaw. To właśnie on spróbuje odkryć przyczynę twoich problemów.

Wzdrygnęłam się, gdy najemnik oderwał wzrok od Najwyższego Radcy, po czym przeniósł go prosto na mnie. Jego oczy, choć skrzące się od młodzieńczej werwy, miały wyraźny odcień turkusu, wręcz akwamaryny. Bardzo jasne, ale w pełni niebieskie, przywodziły mi na myśl inną osobę o podobnych tęczówkach. Kogoś o krwistoczerwonych włosach i podłym charakterze, o kim zdecydowanie wolałam w tamtej chwili nie pamiętać.

– Mi... ło mi – wydukałam.

Jeremiah Shaw skinął na mnie machinalnie głową. Jego cała uwaga znów skupiła się na Casimirze, którego bez skrępowania piorunował teraz wzrokiem.

– Najpierw twoi ludzie niemal siłą wysyłają mnie do Wenezueli, a później, kiedy już prawie wszystko mam dopięte na ostatni guzik, jak gdyby nigdy nic, każesz mi rzucić wszystko w cholerę i lecieć do ciebie do Anglii? – wyrzucił z siebie na jednym wydechu, po czym sapnął ze złości, uzewnętrzniając tym samym swoją narastającą irytację. W jego pełnym wyrzutów głosie, wyłapałam naloty nietypowego, zagranicznego akcentu, wypartego już niemal przez amerykański język. – Skoro już każesz mi sprzątać burdel po ojcu, mógłbyś chociaż łaskawie poczekać, aż to zrobię.

– Po pierwsze: język, Jeremiahu – upomniał go zdegustowany Casimir. Wciąż trzymając dłonie za plecami, zmrużył powieki. Już rozumiałam, co miał na myśli, sugerując, że nie doczekamy się przeprosin za spóźnienie. – Po drugie: doskonale wiem, jak wygląda sytuacja w Wenezueli. Gdyby mnie ona niepokoiła, wstrzymałbym się z decyzją, aby po ciebie posyłać.

– Tak? Bo coś mi się nie wydaje, skoro kazałeś mi ot tak z dnia na dzień wszystko rzucić. Nie masz pojęcia, co dzieje się na tamtych terenach! Przemytnicy urządzają sobie polowania pod samym rezerwatem, bo myślą, że skoro przez tyle lat nikt im w tym nie przeszkadzał, to są bezkarni. Rada wysyła nam jakieś śmieszne ilości strażników, a sami mieszkańcy nie reagują, bo są regularnie przekupowani przez zawodowych łowców magicznych zwierząt. Czemu się jednak dziwić, skoro Rada ma to gdzieś, a nieznani pośrednicy z Ameryki Północnej wciąż są gotowi płacić krocie za każdą sztukę Savanaty Anozeryjskiej!?

Zamrugałam, nie wiedząc, czego właściwie byłam świadkiem.

– Savanata Anozeryjska to odmiana węża żyjącego na Wyżynie Gujańskiej – wyjaśnił powoli Casimir, biorąc moje zdumienie całą sytuacją za przejaw niezaznajomienia z tematem. – To wymierający gatunek, bo jego jad ma silnie odurzające właściwości. Jest popularnym w tamtych stronach narkotykiem.

– Wąż, nie wąż – przerwał mu Jeremiah, załamując ręce. Rękę – moi ludzie nie ogarną tego beze mnie! Miałem pośredniczyć w przesiedleniu Savanat do pobliskiego rezerwatu! Warunkiem przekazania nam węży z tamtejszej nielegalnej hodowli, miało być moje osobiste uczestnictwo w negocjacjach i późniejszych transakcjach! Ściągnąłeś mnie w najgorszym możliwym momencie!

Słysząc pełen wściekłości i żalu ton, jaki przyjął chłopak, poczułam się winna. Przygryzłam wargę, wyobrażając sobie, jak wielu wężom przyjdzie zginąć z mojej winy.

Casimir nie wyglądał na równie poruszonego.

– Nie unoś się, Jeremiahu. Wszystkim się zająłem. Posłałem na twoje miejsce trzech innych magów specjalizujących się w magii zwierzęcej. Właściciele nielegalnej hodowli, o której wspomniałeś, dostaną dwa razy większą sumę, niż było mówione na początku. Nie powinni sprawiać problemów.

Niebieskowłosy mag otworzył usta i zaczął się z nim wykłócać. Początkowo byłam zafascynowana faktem, że ktoś miał odwagę podnieść głos na Najwyższego Radcę, szybko jednak przestałam koncentrować się na słowach Jeremiaha, gdy moją uwagę przykuło dość niecodzienne zjawisko. Mimo iż mag pozostawał w bezruchu (poniekąd, bo kierowany złością, zaczął właśnie intensywnie gestykulować), jego przyduża koszula, w kilku miejscach nietypowo się marszczyła. Zupełnie jakby na plecach została spięta jakimiś klipsami.

Kierowana ciekawością, niepostrzeżenie przesunęłam się w bok. Błąd. Ledwie wyciągnęłam głowę, zza pleców najemnika, wyłonił się długi, prążkowany ogon. Pisnęłam, na co Shaw i Regarte natychmiast odwrócili się w moją stronę. Pisnęłam znowu, gdy do pierwszego ogona, dołączył kolejny, bliźniaczy temu pierwszemu.

– Ona tak często piszczy bez powodu? – zapytał Jeremiah, odsuwając się dyskretnie na stosowną według niego odległość. Uznał mnie niechybnie za wariatkę.

– M... masz... – Cofnęłam się i wyciągnęłam drżącą rękę, próbując wskazać wijące się z pleców niebieskowłosego kity. Ponieważ tamci wciąż nie rozumieli, o co mi chodzi, przełknęłam ślinę i dokończyłam. – M... masz coś na plecach.

Chłopak uniósł brwi. W tym samym momencie, jakby wyczuwając, że o nim mowa, znad jego ramienia wychynął łepek zaciekawionego, biało-szarego zwierzaka. Nie spodobały mu się piski, bo czujnie poruszył noskiem, analizując, skąd dochodził wcześniejszy dźwięk. Otworzyłam usta.– T... to jest... – Spojrzałam najpierw na Casimira, a potem na zdumionego moim zachowaniem najemnika i aż musiałam zamrugać, aby upewnić się, że nie mam zwidów tak jak w przypadku Sylfa. – To przecież Oregotka!– Konkretniej Corniboreis Simocada, zwana również Małpką Porożastą – uściślił chłopak dość nieufnie. Dostrzegając moją minę, zmarszczył brwi.– Przepraszam. – Speszyłam się. – Ja nigdy nie... – America jest pół czarownicą – wyjaśnił Casimir, który już i tak był wyprowadzony z równowagi obecną sytuacją. – Nie miała styczności ze zbyt wieloma magicznymi stworzeniami. Domyślam się, że stąd bierze się jej... żywiołowa reakcja. Słysząc to, twarz chłopaka nieco się rozpogodziła. Zerknął za siebie, jakby pytając Oregotkę o zgodę, na co ta, dumnie się pusząc, skinęła główką i zaczęła wdrapywać się wyżej. Jeremiah przewrócił oczami. Obrócił się, aby lepiej zaprezentować uczepione jego pleców zwierzę. – Ma na imię Spice. Otworzyłam usta. Czyli jednak... nie, nie przewidziało mi się. Na ramię niebieskowłosego chłopaka, jak gdyby nigdy nic wdrapywała się właśnie prawdziwa Oregotka! W dodatku zdawała się nad wyraz pogodzona ze swoim obecnym położeniem, bo zamiast uciekać i szukać schronienia, swobodnie przerzuciła przez ramię maga tylne łapki, aby móc zająć jeszcze wygodniejszą pozycję. Zwierzę przypominało lemura, z tą tylko różnicą, że zamiast jednego ogona, miało ich dwa, a na główce wyrastało mu brązowe poroże o kilku odnogach. Właściwie, wzorem ręki Jeremiana, Oregotka miała tylko jeden róg, bo drugi, został ułamany niemal przy linii futerka. Spice, jak przedstawił go Jeremiah, poruszył z zaciekawieniem pobielałymi uszami. Zaczął rozglądać się na boki, a kiedy upewnił się, że w okolicy nie ma nic ciekawszego od szaf i żyrandoli, skupił swoją uwagę na znajdujących się przed nim osobach. Na mnie nie zwrócił szczególnej uwagi, gdy jednak jego czarne oczka zatrzymały się na Najwyższym Radcy, od razu przestał machać zwisającymi w dół łapkami. Wydał z siebie przeciągły dźwięk i strosząc obydwa ogony, zaczął wygrażać mu się pięciopalczastą łapką. Odgłosy, jakie wydawał, przypominały pisk wiewiórki.– Jak zwykle nad wyraz kulturalne powitanie – podsumował Casimir, spoglądając beznamiętnie na odgrażające się mu zwierzę. O dziwo, nie był zniesmaczony, ani urażony. Wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie przyzwyczajonego i pogodzonego z podobnym zachowaniem Oregotki. – Ty także mógłbyś czasem powściągnąć swój język. Spice prychnął niemal jak człowiek i pokazując mu wspominany, różowy język, skrzyżował łapki. Jeden z jego ogonów zaczął wściekle uderzać o ramię swojego towarzysza.– Ale przecież... – wciąż nie mogłam znaleźć słów. – Przecież Oregotki są...– ... zbyt płochliwe, aby pokazywać się ludziom? – zgadł Jeremiah z uśmiechem. Uniósł rękę, na co małpka wychyliła się ochoczo, aby objąć łapką jego kciuk. – Fakt. Zwykle unikają ludzkich siedlisk. Spice jest jednak... powiedzmy, że na swój sposób tresowany. Jego rodzice trafili do nielegalnej hodowli, więc od maleńkości wychowywał się wśród ludzi. Nie jestem z tego dumny, ale urodził się w niewoli.– Nie jesteś dumny? – podchwyciłam.– To była hodowla mojego ojca – wyznał, marszcząc nos na samo wspomnienie. Uniósł dłoń, aby czarem opuścić małpce uszka. Spice prychnął, kiedy te przylgnęły mu do futerka, uniemożliwiając podsłuchiwanie. Casimir także zresztą nie wyglądał na zadowolonego, nie skomentował jednak użycia zaklęcia tuż pod jego nosem. – Magiczne zwierzęta bardzo rzadko rozmnażają się w niewoli, a jeśli już pojawiają się młode, z reguły zdychają góra po tygodniu – mówił dalej, niewzruszony reakcją żadnego z nich chłopak. – Jak widzisz, Spice jest dość uparty. Nie dość, że przeżył w hodowli niemal dwa miesiące, to od przeszło siedmiu lat jest moim nieodłącznym towarzyszem podróży. Trzyma się tak dobrze, że zaczynam podejrzewać, że kiedyś sam mnie pochowa.– Patrząc na to, jak nierozważny jesteś na swoich wyjazdach, bardzo możliwe – skomentował Casimir. Uwaga nie uszła Jeremiahowi, który mrużąc powieki, utkwił w nim spojrzenie.– Skoro mowa o wyjazdach, możesz mi łaskawie wytłumaczyć, po co dokładnie ściągnąłeś mnie do Rady? Twój list był cholernie nieoczywisty. Najwyższy Radca spojrzał na niego z góry. Jego zaciśnięta szczęka nie zwiastowała niczego dobrego.– O ile mnie pamięć nie myli, wyraziłem się w nim wyjątkowo precyzyjnie.– To chyba jednak myli, bo teksty w stylu: „żywiołak powietrza przyjął zwierzęcą formę i obecnie nawiedza moją towarzyszkę", nie jest szczególnie precyzyjny. – Jeremiah oparł dłoń na biodrze. Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej wyzywające. Kącik ust Casimira drgnął. Niebieskowłosy nie wiedział jeszcze, jak bardzo się mylił.

No i mamy to. Na scenie pojawił się Jeremiah Shaw, którego drugą, a właściwie pierwszą dumną mamą jest UsernameFelix Nie macie pojęcia, jak długo czekałam na ten moment! Teraz wasza kolej. Czekam na wasze teorie spiskowe, jak bardzo ten bohater namiesza w fabule :D

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania <3

Continue Reading

You'll Also Like

27.6K 1.6K 65
Po skończniu będzie korekta. Lilith jest niechcianą córką w ich domu Hailie jest tą *lepszą* córeczką mamusi. w mojej wersji zaczynamy od momętu dni...
48.4K 2.7K 103
Inny tytuł; Baby Empress Dziecko z przepowiedni rodzi się, by zbawić świat. „Muszę się ożenić, żeby ratować ludzi...? Zawrę małżeństwo!" Cesarz jest...
179K 11.1K 106
Chłopak kulił się w swojej celi, nie miał imienia, przynajmniej już nie. Kiedyś jego ojciec wołał go nim, jednak minęły lata od kiedy ostatni raz je...
3.5K 447 84
Inny tytuł; I Became the Male Lead's Adopted Daughter „Zamierzam adoptować dziecko". Impulsywna decyzja księcia Ferio Voreotiego zszokowała wszystki...