I

53 7 3
                                    

—  Chyba coś mam.

W bunkrze było dość spokojnie. Od kilku dni żaden z braci nie znalazł interesującej sprawy, która potencjalnie mogłaby być czymś z ich działki. A może zwyczajnie nie mieli ochoty takowej znajdywać, próbując dostosować się do nowej rzeczywistości. Rzeczywistości bez Chucka.

Udało im się, można by powiedzieć.

Uwolnili się, przecięli więzy, które mogłyby łączyć ich z ex-bogiem, wyznaczając im ścieżkę, którą mają podążać. Nareszcie, po tylu latach mordęgi wreszcie są sami. Tylko oni, decydujący o tym, co zrobią.

Z powrotem tylko ich dwójka w Impali, odjeżdżająca w stronę zachodzącego słońca. Żadnych więcej boskich pogróżek, konfrontacji ze stworzeniami wyjątkowo nie z tego świata, jedynie dwójka braci i... Rodzinny biznes.

Wszystko miało wrócić do normy, wszystko miało wręcz śpiewać szczęśliwą pieśń, więc czemu Dean miał wrażenie, że to nie tak miało wyglądać? Nie, on wiedział, że to nie tak miało wyglądać.

"Pozbyli się Chucka, ale jakim kosztem?" Zadawał sobie to pytanie każdego poranka, starając podnieść się z łóżka.

Jack odszedł.

Nie na zawsze co prawda, ale wciąż... To nie było w porządku. Zawsze mogli się do niego przecież zwrócić w modlitwach czy innych takich, ale jaka była szansa, że w ogóle odpowie? Dzieciak został Bogiem. Na samą myśl Dean zamyślał się, czy to był dobry pomysł i czy ledwie trzyletnie dziecko poradzi sobie z taką odpowiedzialnością. Był dobrym dzieciakiem, ale jedynie dzieciakiem... Zasłużył na normalne dzieciństwo, racja? Z autopsji nie życzył tak spędzonych najmłodszych lat nawet największemu wrogowi. Myśląc o Jacku, wracał pamięcią do chwil, kiedy uważał chłopca za potwora.

A teraz żałował, że kiedykolwiek wątpił w to, czy można Jacka nazwać rodziną.

Jeśli ktoś był potworem to on sam.

A Jack powinien teraz z nimi być.

Razem z Casem.

Jakby tego mało, Cas... Cas...

Casa też w bunkrze nie było. Odszedł. Zostawił Deana samego, ratując mu przy okazji życie, mówiąc mu... Cóż, wydarzyły się rzeczy, których Dean nigdy by nie przewidział, a o których nie miał ochoty nikomu mówić. Żałował jedynie, że nie zdążył mu nic odpowiedzieć. Wszystko działo się tak szybko, a on czuł, jak wielka gula staje mu w gardle.

Żegnaj Dean

Dlatego teraz znajdując coś, co mogło być sprawką potworów, poczuł niejako ulgę.

Potrzebował tego. Musiał czymś oderwać się od przeżywania wszystkiego na nowo, zastanawiając się, co mógłby zrobić inaczej, co by powiedział, gdyby to wszystko nie działo się jedynie w jego głowie.

Ochłonie. Co posłuży mu lepiej za kubeł lodowatej wody na otrzeźwienie niż polowanie?

Odsuwając od siebie kolejną dopitą butelkę piwa (nie pytajcie którą, sam stracił rachubę) i pokazał bratu artykuł o dziwnych zjawiskach w Lincoln. Burze, gradobicia, a na drugi dzień wielkie doły na polach.

—  Brzmi jak coś dla nas.

Dean skinął ochoczo głową.

—  Dziesięć minut i widzimy się na górze.

Wstał i szybkim krokiem odszedł w kierunku pokoi.

**

Podróż mijała dziwnie.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Dec 10, 2020 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Let's go homeWhere stories live. Discover now