– Wyglądasz paskudnie – podsumowała tamta, nie dając za wygraną. Dopiero wtedy dotarło do niego, że wycierała dłonie w poszarzałą, zakrwawioną szmatkę. Jej fartuch także pokrywały resztki zaschniętej posoki, ale zdawała się tym nie przejmować. – Zresztą jak co dzień.

Ciemnowłosy westchnął, nie tyle dlatego, że go uraziła, co po tym, jak z przyzwyczajenia gwałtownie wciągnął powietrze, gotowy na uderzenie charakterystycznego, metalicznego zapachu krwi. To jednak nie nastąpiło. Kobieta stała zbyt daleko, aby woń krwi dotarła do nozdrzy byłego już, siedzącego po drugiej stronie wysepki wampira. Jego ludzki nos nie mógł zarejestrować z tak dużej odległości, równie subtelnej woni.

– Ciebie też miło widzieć – mruknął, bez pośpiechu chwytając w dłonie stojący nieopodal kubek z kawą. Napój był ledwie ciepły. Dziwne, zważywszy że przygotował go niespełna dziesięć minut wcześniej.

Tknięty nagłym przeczuciem, spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Nawet się nie zdziwił, kiedy okazało się, że wskazówki znacząco zmieniły swoje położenie i owe dziesięć minut było w rzeczywistości więcej niż godziną. Nie pamiętał, żeby siedział tak długo w kuchni, ale fakt, iż jego towarzyszka już się w niej zjawiła (wstawała zazwyczaj przed świtem, aby przygotować się na przyjmowanie pacjentów) nakazało mu myśleć, iż faktycznie mógł nie zarejestrować upływu czasu.

Znów ubyła mu kolejna chwila. Poczynienie tego drobnego, ale jakże bolesnego odkrycia sprawiło, że na obliczu dwudziestolatka zamiast chłodnej obojętności pojawiła się charakterystyczna marsa na czole.

Kiedy odebrano mu kły, czas jakby przyśpieszył. Nagle stał się czymś... znaczącym, niemal namacalnym. Godziny, które niegdyś były dla niego wyłącznie nic nieznaczącym wyznacznikiem umówionych spotkań, nieoczekiwanie zaczęły zamieniać słońce w księżyc, a połyskujące gwiazdy w nabrzmiałe bielą chmury. Minuty zdawały się umykać, zupełnie jakby przelewały mu się przez palce, sekund nie potrafił nawet zliczyć. Wystarczyło, że mrugnął, a siódma rano, zmieniała się w siódmą wieczorem. Ledwie tknął śniadanie, a Deborah już usiłowała wcisnąć w niego kolację, tłumacząc, że jeśli będzie odmawiał przyjmowania posiłków, znów zasłabnie. Zdarzyło mu się to już bowiem dwukrotnie. Po ostatnim tego typu „wypadku" jego ramię wciąż pozostawało upstrzone kilkoma fioletowo-żółtymi sińcami. Czymś, co obserwował u innych, ale nigdy u siebie. Do teraz.

Czas pędził nieubłaganie, a on, w swej ludzkiej bezradności, mógł się jedynie poddać jego biegowi. Jak widać przyzwyczajanie się do życia w ludzkiej skórze wiązało się nie tylko z poważnymi zmianami, ale także z tymi małymi, jak na przykład przyzwyczajanie się do dość regularnego spoglądania na zegarek, czy pilnowanie temperatury kawy.

– Mógłbyś przynajmniej udawać, że ludzkie życie nie daje ci w kość – zauważyła Deborah. Kiedy już udało jej się zetrzeć z rąk krew, złożyła szmatkę na pół i wsunęła ją w kieszonkę fartucha. Podeszła i podpierając się o blat wyspy, zajęła miejsce naprzeciwko chłopaka. – Swoim zachowaniem obrażasz każdego człowieka, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi.

Zander uniósł na nią lekceważący wzrok.

– Kiedy oni sami cały czas narzekają, że ich życie jest żałosne i pozbawione sensu – mruknął, chwytając w obie dłonie zimny kubek.

– I myślisz, że coś im to daje?

– Mogą dołować się jeszcze bardziej i jeszcze więcej narzekać, więc zakładam, że tak. Nie bez powodu to właśnie za sprawą ludzi powstaje tyle przygnębiających piosenek.

Staruszka patrzyła to na niego, to na kubek, który obracał w palcach. Odkąd przebywał w jej domu, dawny wampir zdawał się cały czas tracić na wadzę. Jego skóra, która powinna nabrać koloru, wciąż wydawała się blada. Owszem, kiedyś także była nienaturalnie jasna, ale wciąż nosiła ślady róży i pomarańczy. Teraz, gdy czarownica na niego patrzyła, dostrzegała wyłącznie wiele odcieni szarości.

Ostatnia Królowa: Dziewięć SióstrNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ