Bijatyka w „Stanisławie Skalskim" (space opera, komedia)

9 2 3
                                    

„Stanisław Skalski" była niewielką gospodą. Mieściła się na kilkupoziomowej stacji usługowej, dryfującej w bezpiecznym rejonie Uniwersum Koziorożca, blisko granicy z Uniwersum Ryb. Porządek utrzymywały tam utworzone przez władze ościennego sektora zawodowe oddziały policji, specjalnie szkolone do działań na kresach. I to właśnie świadomość, że oddalona ledwo o pół miliona kilometrów umowna granica jest oblegana przez służby mundurowe, sprawiała, że porządniejsi klienci „Stanisława Skalskiego" czuli się w tu miarę bezpiecznie. Sama policja również nierzadko odwiedzała słynący z dobrych drinków lokal. Prócz tego właściciel, pan Skalski (nazwa obiektu wzięła się od jego rodowego przodka sprzed dziesięciu wieków, którego zasługi lotnicze w Pradawnej Wojnie przeszły do historii), kupił niedawno androidy, które utrzymywały porządek. Bijatyki zdarzały się więc rzadko. Jednak zawsze mogły wybuchnąć, zwłaszcza gdy salę zajmowali goście ze zwaśnionych grup społecznych.

Aggroteh upatrzył sobie „Stanisława Skalskiego" właśnie ze względu na różnorodność gości, chcąc zdobyć w lokalu potrzebne informacje. Jako Onkalot trochę ryzykował, pokazując się publicznie. Mimo że zadbał starannie o odzienie, wpadka zawsze była możliwa. W kartotece Zodiac Universum wciąż figurował jako zbiegły niewolnik, choć jego dawny właściciel już dawno zszedł z tego wszechświata. Statusu nie można było jednak anulować, prawo własności żywego inwentarza musiało wygasnąć, ale miało to się stać za rok, czyli w 2957. Póki co, człekojaguara nikt jeszcze nie wsypał, nieliczne osoby zaznajomione z przeszłością Q'ualela trzymały jego stronę. U nich właśnie nabył, na jednej z handlowych stacji orbitalnych H14, kompletny uniformu oblatywacza z hełmem typu lustra weneckiego, za którego osłoną dało się ukryć koci pysk. Do kabury wcisnął wyrzutnik jonowy, jakiego używali prawdziwi najemnicy zarabiający na życie patrolowaniem orbit planet albo samych globów. Z drugiej strony Q'ualel umieścił pokrowiec z obsydianowym sztyletem, z którym nigdy się nie rozstawał. Pozostał tylko problem ogona – onkalockiej wizytówki tworzącej wybrzuszenie. Rozwiązał go, wycinając otwór w uniformie, a wyciągnięty na zewnątrz ogon obwiązał wokół pasa i zarzucił na siebie długie poncho z głębokim kapturem. Gapie wezmą go za jakiegoś ekstrawaganta, chcącego pozostać w ukryciu.

Wylądowawszy przemalowanym wcześniej transporterem na prawie pełnym lądowisku przed lokalem, nasunął kaptur głęboko na pysk, który dodatkowo obwiązał chustą. Opuścił maszynę i ruszył w stronę wejścia. Najchętniej wszedłby do środka w hełmie, który dotąd chronił jego tożsamość, jednak zwróciłby powszechną uwagę, bo miałby go zapewne jako jedyny. Broń musiał oddać do przechowalni, został dodatkowo przeskanowany na jej obecność podczas przekraczania bramki bezpieczeństwa. Udało mu się wejść na salę z przemyconym pod materiałem, wolnym od metali obsydianowym sztyletem.

Lokal został wystylizowany na osiemnastowieczną gospodę, dlatego zbudowano go głównie z drewna, materiałów drewnopodobnych i kamienia. Miał nawet kominek pod ścianą, gdzie wesoło buzowało ogromne palenisko, podsycane prawdziwymi szczapkami, przez co w pomieszczeniu roznosił się specyficzny zapach przywodzący na myśl zamierzchłe czasy. To sprawiało, że wielu galaktycznych pielgrzymów bądź turystów zmęczonych współczesnością chętnie tu powracało. Umeblowanie, kontuar, schody, jak i całe piętro z pokojami także miały wygląd i barwę różnogatunkowego drewna. Tego wieczoru pokładowego gospoda pękała w szwach, wypełniona niebezpieczną mieszanką ludzi różnych profesji i subkultur, znalazło się jednak kilka wolnych stolików ulokowanych daleko od jasnego kominka; na każdym blacie paliła się świeca.

Aggroteh zamówił danie mięsne i kufel palque, napoju z agawy, po czym zajął miejsce przy jednym z pustych stolików. Mocniej zaciągnął kaptur na głowę, w półmroku jego oczy przybierały bowiem jaskrawoczerwoną barwę, dostosowując się do widzenia infrawizyjnego. Dlatego często zerkał w płomień świecy interpretowany przez receptory oczne jako światło dnia. Zaczął dziobać widelcem swój posiłek, mitrężąc czas, przysłuchując się rozmowom mieszającym się w ożywionym lokalu.

OnkalotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz