𝔪𝔞𝔯𝔱𝔴𝔢 𝔨𝔴𝔦𝔞𝔱𝔶.

268 16 0
                                    


Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.




𝐆𝐖𝐈𝐀𝐙𝐃𝐘 𝐍𝐀 𝐍𝐈𝐄𝐁𝐈𝐄 lśniły jasno, towarzysząc księżycowi w pełni. Granatowy, prawie czarny nieboskłon rozkładał się nad  ich głowami, niknąc gdzieś na horyzoncie za wysokimi budynkami Nowego Jorku. Cały ten widok znajdował się tuż za oknem wieży Starka, w której wszyscy Avengersi zebrali się, aby omówić aktualne sprawy dotyczące ich działalności. Natasha ściągnęła brwi, przypatrując się gwieździstemu niebu. Z założonymi rękoma stała przed całym miastem, spoglądając na nie z góry. 

— Piękny widok, nieprawdaż? — stwierdziła po chwili, przesuwając głowę w stronę drzwi. Przez ciemność panującą w pokoju, z ledwością wyłapała w cieniu sylwetkę wchodzącą do środka. Postać postawiła kolejny krok, ujawniając się w świetle nocy. Natasha powróciła wzrokiem do nocnego miasta, przyglądając się uważnie jego ulicom. 

— Zgadza się. Jednak nie zaprzeczę, że wiedziałam lepsze — odparła ciemnowłosa, podchodząc bliżej do Rosjanki. Stanęła przy jej boku, odchylając głowę w jej stronę. Zielone oczy skupione jednak były na Nowym Jorku, nie przywiązując większej uwagi do swojej towarzyszki. — Powinnaś zobaczyć kiedyś oświetlone Mont-Saint-Michel.

— Widziałam — rzuciła Romanoff, zbierając w sobie odwagę na to, aby spojrzeć na ciemnowłosą. Jej wzrok zamiast zatrzymać się na jej twarzy na ułamek sekundy, zakotwiczył się w szarych tęczówkach. Odcień w cieniu nocy jak zwykle odebrał jej na chwilę możliwość mowy, zabierając ją do innego wymiaru, gdzie cały świat odziany był jedynie w smętne, szare barwy. — Jak się tu dostałaś?

— Wystarczyło ominąć parę zabezpieczeń... Stark nie jest aż taki genialny, jak go prezentują — mruknęła, przenosząc szare oczy na widok przed sobą. Złożyła dłonie przed sobą, jak zwykle wyglądając nienagannie. Natasha powoli oderwała od niej wzrok, zerkając na miasto. — Przypuszczam jednak, że maczałaś w tym palce. 

— W końcu sama cię tutaj zwołałam — przypomniała jej rudowłosa, na co na twarzy szarookiej wykwitł delikatny uśmiech. Westchnęła cicho, zakładając kosmyk czarnych włosów za ucho. Jej niewielki ruch nie uszedł uwadze Romanoff. Obserwowała uważnie dziewczynę, doszukując się odpowiedzi na swoje pytania w jej postawie czy drobnych posunięciach. — Potrzebuję twojej pomocy. 

— Mojej pomocy czy mojego dostępu do informacji? Wątpię, żebyś pozwoliła mi zajrzeć w to, czego szukacie — powiedziała prosto idealnym angielskim, przypominając Rosjance o tym, jak łatwo można było im ukryć prawdziwe pochodzenie. Jednak w czarnowłosej nadal widać było coś dającego rozpoznać jej ojczyznę. Czy to delikatność i elegancja ruchów, czy sposób ubioru. Jej postawa szeptała ciche słowa o francuskiej kulturze. Albo to Natasha zbyt wymyślała. — Nic nie ma za darmo, chrysanthème. 

— Chrysanthème? Skąd zmiana? Jeszcze niedawno byłam frezją — zauważyła rudowłosa, posyłając jej zdezorientowane spojrzenie. Francuzka jedynie zaśmiała się cicho pod nosem, wkładając dłonie do spodni od garnituru, odsuwając najpierw marynarkę za nie. 

— Najwidoczniej ludzie się zmieniają... — stwierdziła jedynie, wzruszając delikatnie ramionami. Zerknęła na nią, uśmiechając się ledwo widocznie. Jej delikatne rysy twarzy ginęły przy jej szarych oczach. Natasha nie skupiała się na jej bladych policzkach czy jasnym czole. Pomijała też drobny nos i szyję udekorowaną niewielkim łańcuszkiem. Skupiała się jedynie na kocich, szarych oczach, czekających na okazję do wyłapania swojej ofiary. Okazjonalnie też zjeżdżała na jej usta. Nie łatwo było o nich zapomnieć, kiedy ich krwisty, iskrzący kolor odbijał się na jej odcieniu skóry. 

— Czy chryzantemy przypadkiem nie daje się na groby? — zmieniła temat zielonooka, podnosząc jedną brew do góry. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. Jedynie w jej stronę został posłany niewielki, zadziorny uśmiech. — Mhm... Dobrze wiedzieć. 

— Oh, nie udawaj wielce oburzonej — rzekła, przekręcając oczami. Opuściła ramiona, a jej uśmiech zniknął z jej twarzy. Romanoff nie lubiła tej mimiki. Nie świadczyła o niczym dobrym. — Wyszukałam tego, czego potrzebujesz. Nie zaglądałam, tak jak obiecałam. Jednak radziłabym ci uważać. Nie zapowiada się to za dobrze. 

— Dziękuję, Halley — odpowiedziała jedynie, powracając wzrokiem do widoku przed nią. Światła uliczne lśniły jasno, prawie zagłuszając działalność gwiazd na niebie. Czasami tęskniła za ciemnymi ulicami rosyjskich miast, gdzie przez niedostatki elektryczności w nocy na ulicach było kompletnie ciemno. Wystarczyło wtedy zerknąć w górę, aby zobaczyć multum gwiazd. W Nowym Jorku ledwo co było widać księżyc. Jednak akurat dzisiejszego dnia niewielkie światełka wyłoniły się zza ciemnych chmur. 

— Tylko oddawałam przysługę — przypomniała jej ciemnowłosa, stukając obcasem o podłogę. Przeniosła na nią swoje spojrzenie, przypatrując się jej z nieukrywanym niezadowoleniem. — Nat... Ujawniłaś się na światło dzienne. Pamiętaj o tym. Jeżeli nie będziesz uważała, możesz się bardzo łatwo spalić. 

— Wiem — przerwała jej zielonooka, przełykając ślinę. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przez przebywanie z Avengersami, rząd zyskał wszelkie jej informacje, które w każdym momencie mogli użyć przeciw niej. W końcu była rosyjską agentką. Wrogiem Stanów. 

— Gdybyś została w cieniu, byłoby ci znacznie łatwiej. Może nawet byśmy mogły pójść na lampkę wina, tak jak kiedyś — westchnęła Halley, wyjmując telefon z kieszonki we wnętrzu marynarki. Podała go Natashy, a ta przyjęła go z cichym podziękowaniem. — Nadal ciężko mi uwierzyć, że oddałaś to wszystko dla nich. 

— Musiałabyś ich poznać, żeby to zrozumieć — uśmiechnęła się Romanoff, przypominając sobie o swoich kolegach, siedzących po drugiej stronie ściany. Nadal dało się usłyszeć dochodzące z salonu dudnienie muzyki oraz ich przygłuszone śmiechy. Halley zerknęła na nią z zaciekawieniem, cmokając językiem. 

— Raczej podziękuję — stwierdziła, na co Natasha jedynie przytaknęła głową ze zrozumieniem. Sama też nie wiedziała, co by powiedziała, gdyby jednak wprowadziła dziewczynę do salonu. Nie miałaby jak wytłumaczyć obecności francuskiej agentki w wieży Starka. Jeżeli weszła bez ujawniania się, powinna tak samo wyjść. Tak zawsze się robiło. 

We dwie stały przed oknem, jedynie wpatrując się w nocne miasto. Światła autostrad i okien budynków lśniły jasno wśród ciemności, rozświetlając cały Nowy Jork. Romanoff westchnęła cicho, poprawiając przylegającą sukienkę. Odwróciła się w stronę czarnowłosej, zauważając, że ta nadal patrzyła się na miasto. Przyjrzała się uważniej jej szarym tęczówkom. Jej spojrzenie było wypełnione gwiazdami, które świeciły jasno, sprowadzając do nich ciemność. Chociaż wydawać się mogło, że lśnią delikatnie, w rzeczywistości były jedynie przykrywką dla ich cienia. 

— Dawno nie byłam w domu... Chyba czas wrócić do Paryża — westchnęła, odwracając się do Natashy. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, po czym złapała dłoń rudowłosej, wciskając do niej niewielki prezent. Mrugnęła jednym okiem, wypuszczając ją ze swojego uścisku. Po tym odwróciła się na pięcie i bez zbędnych słów powróciła do swojego cienia. 

Natasha zerknęła na niewielką rzecz zawiniętą w papier. Odsunęła powoli jego materiał i przełknęła głośno ślinę. W środku znajdował się jedynie martwy kwiat chryzantemy.  

❝MOUTH FULL OF WHITE LIES❞ mcu oc oneshotWhere stories live. Discover now