𝒉𝒂𝒗𝒆𝒏'𝒕 𝒚𝒐𝒖 𝒕𝒂𝒌𝒆𝒏 𝒆𝒏𝒐𝒖𝒈𝒉 𝒇𝒓𝒐𝒎 𝒎𝒆?

136 23 10
                                    

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.



















        Nowy Jork nocą wyglądał magicznie oraz oszałamiająco. Niegasnące światła lamp przypominały lśniące gwiazdy; reflektory przejeżdżających aut — tajemnicze, jasne świetliki; bilbordy rażące swoim blaskiem — lampy jakiś magicznych stworzeń chcących odgonić ciemność. To wszystko tworzyło obraz miasta, które nigdy nie śpi. Ciągle było głośno i na próżno szukać gdziekolwiek, chociaż skrawka naturalnej zieleni. NY bywał spełnieniem marzeń dla tych, którzy chcą zdobyć szczyt i jeśli okażą się wystarczająco wytrwali, pokochają to miasto do końca życia.

        Thomas Jefferson nigdy nie pasował do tego obrazka pełnego ludzi, którzy
ciągle za czymś gonią. Czy to za pragnieniami, pracą lub psem.

        Już dawno temu powinien wrócić do Wirginii, do swojego świata, do domu
rodzinnego. Miał przejąć schedę po ojcu, zająć się ogromnymi plantacjami,
wspomóc amerykańską gospodarkę, a skończył w zimnym mieszkaniu na
Brooklynie, do towarzystwa mając tylko kilka roślinek. Do dziś przeklinał siebie z przeszłości, który zgodził się pracować w firmie Waszyngtona. Tak, była
przyszłościowa i tak, mogła dać mu wielką karierę, ale przyniosła jedynie kłopoty niosące za sobą opłakany skutek.

        Odstawił pusty już kieliszek na parapet, zanosząc się ciężkim kaszlem. Pośpiesznie przyłożył chusteczkę do ust (nawyk nabyty już od wielu tygodni). Bał się spojrzeć na ten niewielki, papierowy kwadrat, wiedząc, co na niej zobaczy. Świadectwo swojej słabości, znak przepowiadający przyszłość. Mimo wszystko zrobił to, a jasne płatki zabarwione krwią przeraziły go tak samo, jak za pierwszym razem.

        Niebieskie niezapominajki nie dawały o sobie zapomnieć. Przypominały mu o największym błędzie, który popełnił. Błędzie, który będzie kosztować go wszystko.

        Panie Jefferson? Alexander Hamilton — zbyt wiele wypowiedzianych słów
popchnęły go ku upadkowi, a postać wiecznie zajętego adwokata tylko to
przyśpieszyła. Widział jego twarz i słyszał jego głos w głowie. W kółko i w kółko i w kółko...

        Od miłości do nienawiści jeden krok, prawda? W ich przypadku zadziałało to na odwrót jak wszystko. Och, jak oni się nienawidzili. Ciągłe kłótnie
rozbrzmiewały na całym piętrze budynku. Każdego dnia. Wszyscy mieli ich dość i nawet upomnienia szefa nic nie dawały (w końcu Waszyngton zaczął ich ignorować, reagował tylko wtedy, kiedy miało dojść do bardzo rzadkich rękoczynów). Znajdowali w tym chorą przyjemność, czuli dziką satysfakcję widząc zdenerwowanie tego drugiego. Gdy pewnego razu Hamilton nie pojawił się w firmie, Thomas czuł dziwną samotność.

        Czerwone wino sączyło się z rozbitej butelki. Tworzyło dziwny kontrast na
idealnie białych panelach. Dwa przeciwieństwa, zupełnie jak oni. Jefferson powoli wycierał powstałą przez jego drżące dłonie kałużę. Zacisnął dłoń na ściereczce, jakby w ten sposób chciał zatrzymać uciekający oddech. Nie... jeszcze nie teraz. Powietrze dotarło do jego zarośniętych płuc, dając mu jeszcze czas. Na co? Na pożegnanie? Nikt nie wiedział o jego chorobie. Jedynie James domyślał się, ale każde nawiązywane przez niego próby rozmowy na ten temat zostały zbywane przez poirytowanego i coraz bardziej przestraszonego tym wszystkim Wirgińczyka.

        Thomas żałował spotkania Alexandra… nie, Thomas nigdy nie żałował spotkania z prawdziwą miłością. Karaib był kimś, kto pomógł mu podnieść się z dołka, bo po powrocie z Francji był zwykłym śmieciem. Zrobił to nieświadomie albo właśnie wiedział, co robi, Jefferson nigdy nie potrafił odgadnąć jego myśli. Wszystko zmieniło się po tym, gdy zawarli nić porozumienia, stało się to początkiem końca mężczyzny, który jedynie pragnął odpoczynku od wszystkich zmartwień. (Szkoda, że lecąc samolotem, nie pomyślał, jak bardzo powrót może mu zaszkodzić.)

       Ciągle pamiętał, jak bardzo go do niego ciągnęło. Jedynie z nim mógł
porozmawiać na tematy, które dla zwykłego śmiertelnika wydadzą się nudne. Oczywiście, jeśli w czymś się nie zgadzali od razu wywoływało to ostrą wymianę zdań, których jednak z czasem było coraz mniej. Alexander nauczył się utrzymywać swój ognisty temperament na wodzy, A Thomas wiedział, że nie warto odpowiadać na jego zaczepki. Trwali ze sobą w symbiozie nie wiedząc, jak bardzo potrzebują siebie nawzajem, by przetrwać w tym szarym i okrutnym świecie.

        Niebieskie niezapominajki straszyły go swoją obecnością. Nie chciał umierać, ale z każdą nadchodzącą chwilą, z każdym wykaszlanym drobnym kwiatuszkiem zdawał sobie sprawę, że śmierć idzie po niego. Nieubłaganie. A od niej nie można uciec. To jedna z tych rzeczy, które trwają od wieków i będą trwać aż do samego końca.

        Może powinien wrócić do domu ostatni raz zobaczyć rodzinę? A zresztą, co by im powiedział? „Hej, kochani! Umieram na hanahaki i przyjechałem się pożegnać!” Idiotyczne. Namawialiby go do operacji, a on nie mógł tego zrobić. Nie chciał zapomnieć o Alexandrze, o jego malinowych ustach, pięknych oczach, hipnotyzującym głosie. Nie chciał zapomnieć o tym, który przyniósł mu szczęście. Odważył się jedynie na trochę dłuższy niż zwykle sms do Madisona (zrobił to tylko, dlatego, że przyjaciel był na wakacjach i nie mógł mu przeszkodzić nagle wparowując do niego). Po krótkim wpatrywaniu się w wysłaną wiadomość, szybko wyłączył telefon, zabierając sobie szansę na drobną ucieczkę od nieuchronnej przyszłości. Wpatrywał się w panoramę Nowego Jorku. Piękną w swym surowym okrucieństwie. Rzucił ostatnie spojrzenie na miasto, które przyniosło mu upokorzenie i pokazało co to znaczy miłość.

       Położył się na łóżku, przełykając z trudem ślinę. Zamknął zmęczone oczy. Po jego policzku spłynęła łza, kiedy nagle stracił oddech. Próbował nie ruszać się, nie panikować wiedząc, że nic to nie da i jedynie sprawi mu więcej bólu. Śmierć
ostrożnie zacisnęła szpony na jego gardle, ciesząc się, że ktoś był gotowy na jej przyjście.

        Thomas Jefferson umarł z niebieskimi niezapominajkami w ustach. Symbol jego nieszczęścia i beznadziei przepięknie rozkwitł.

        A co robił Alexander Hamilton, źródło cierpień zmarłego już mężczyzny?
Czyżby siedział na zimnych, ciemnych posadzkach łazienki w swoim mieszkaniu po drugiej stronie miasta? Czy to krew na jego koszuli? Czy to krew na jego ustach? Czy słyszycie ciche słowa wypowiadane przez jego spierzchnięte wargi? Przekleństwa i mowę o niedokończonym dziedzictwie mogły usłyszeć tylko starannie dobrane kafelki. Czy to kwiatek na jego dłoni?

        Karaib przewrócił się, kaszląc okropnie, z jego ust wyrosły symbole
beznadziejnej miłości. Miłości do najgorszego wroga i do mężczyzny, który jako jedyny mógł go zrozumieć. Kiedy upadł tak nisko? (Kiedy wzniósł się tak wysoko?) On nie chciał skończyć jak swoja matka! Ale nie chciał też zapomnieć. Za bardzo kochał Thomasa i to, co zostało mu przez niego dane. Pierwszy raz od śmierci rodzicielki czuł się bezpieczny, chciany, istotny. A to było ważniejsze niż jakaś nędzna śmierć. Złapał za swoje gardło pragnąc odetchnać, ale Ona widząc jego wolę życia jeszcze mocniej ścisnęła swoje kościste palce.

        Alexander Hamilton umarł z niebieskimi niezapominajkami w ustach. Raz w życiu doznał szczęścia i tak odpłacił mu się sadystyczny los.




who lives
who dies
who tells your story?

forget-me-notWhere stories live. Discover now