~Prolog~

257 39 73
                                    

Rok 1767, 20 lipca, trzeci krwawy księżyc / Dakrimone

Szum rozbijających się o brzeg fal. Cicho kołatające serce w jego piersi.

Ciemna noc otaczała go szczelnie swoim rześkim powietrzem, słonym od morskiej wody. Dźwięki nocnych ptaszyn przeszywały głosy niesione przez chłodny wiatr.

Patrzył w falującą wodę. Obserwował, jak marszczy się, a łuna księżyca odbija się od jej tafli. Jak srebrne snoby księżycowego światła pozostawiają ślady na deskach pomostu.

Siedział na skrzyni, należącej do statku przycumowanego za jego plecami. W ciszy nocy nasłuchiwał szeptanej kilkanaście metrów od niego rozmowy. Na końcu drewnianego pomostu cumowniczego stały dwie postacie.

Jeden powód, dla którego znalazł się na Dakriomone.

Wysoki mężczyzna, kupiec z Krajów Saharany, przyodziany w ciemno-bordowy płaszcz rozmawiał z osobistością, o wiele od siebie niższą. Jego bursztynowe oczy świeciły w ciemności, a piaskowa cera zdradzała pustynny rodowód.

Druga postać, cel, przez który siedział na wyspie przemytników, choć była niższa od swojego rozmówcy przynajmniej o trzy stopy, stała dumnie wyprostowana jak struna. Zapewne zadzierając podbródek w szlachetny sposób. Zarzucony na głowę towaru kaptur uniemożliwiał mu na spojrzenie w jego głębokie oczy.

Przynajmniej miał nadzieje, że są one głębokie. Jego ojciec posiadał piwne tęczówki, więc zgadywał, że cel również będzie takie miał. Chyba że postać odziedziczyła czerwień oczu matki... 

Przeniósł wzrok, skaczący po obu sylwetkach i wbił go w pagórek po drugiej stronie zatoczki. Obrośnięty żywo zielonymi sosnami płaczącymi, tworzącymi ze swych gałęzi długie włosy. Spływały po jego łagodnych stokach. Liany wiły się w dół nasypu, tworząc niezwykłe zjawisko.

Słynne wzgórze na niesłynnej Dakrimone...

Zaspany sosnowy las stracił jego zainteresowanie, gdy dźwięki rozmowy robiły się głośniejsze, a wymiana zdań zbliżała się do przewidzianego przez niego meritum, kłótni. Temat bowiem według ustaleń był delikatny niczym porcelanowa laleczka, ale i tak nie interesowała go treść słów jego towaru. Liczyło się, że podrażniona ofiara w złości i nieświadomości podejdzie do niego, nie wyczuwając zagrożenia.

Nie chciał patrzyć na tę rozmowę, mogli go jeszcze zauważyć, a tego w misternie wymyślonym planie nie było.

Misternie wymyślony plan, zazwyczaj przed zabójstwem nie tworzył złożonych planów wydarzeń i nie przewidywał każdego ruchu, oddechu, słowa. Niestety wyznając zasadę, że technikę dostraja się do wyzwania, szczegółowy plan musiał powstać. 

Kątem oka widział jednak, jak niska postać wyrzuca ręce w górę, a pięknie brzmiącym Elizdyjskim przeklina równie wdzięcznie, co mówi. Syreni głos, połączony ze zbójeckimi bluźnierstwami i wyrachowanym balowym wychowaniem tworzył mieszankę przynajmniej śmieszną.

Dla niego.

Wiedział, że cel ma doświadczenie w przekonywaniu do swoich racji i jako prawa ręka wysoko postawionego człowieka, wysyłany jest po świecie do interesów takich jak ten.

Nagle rozmowa ucichła, a jego oczy powędrowały na żegnającą się uściskiem ofiarę. Szlachcic z nutą zbulwersowania odwrócił się w stronę przycumowanej fregaty. Po rampie zaczął wspinać się na jej pokład. Cel zaś odprowadzał rozmówcę wzrokiem, aż ten nie zniknął mu z pola widzenia. Potem zabójca usłyszał syczące przekleństwo, a deski pomostu zaczęły jęczeć pod krokami.

Nieświadoma..., czy aby na pewno? Obawa zatliła się w nim krócej niż trwał jeden szybki wdech. Strach to nie jego kwestia, tę część scenariusza odegrać ma ofiara. Miał cichą nadzieję, że nikt w jej roli nie przewidział krzyków, bo śpiący na podłogach karczm zbójcy nie zapisali się w jego planie jako dobrzy bohaterowie. A jeśli się pojawiali to tylko po to, by ten plan zwalić jak karciany zamek.

Jeszcze minuty... kilka kroków... oddechów... dzieliły go od przestępstwa.

Ściągnął cugle emocją, które w niezwykle szybkim czasie opanowały się na tyle, aby dać mu spokój. Teraz były bronią lepszą niż pistole, z którego spustem bawił się pod płaszczem. Zaprzęgnięte w rydwan, na wielkiej arenie śmierci.

Zeskoczył z drewnianego tronu. Usłyszał świst za plecami. Ofiara ściągnęła jednym ruchem kaptur z głowy. Czerwień jej oczu błysnęła mu w głowie.

...a więc po matce.

Później noc zrobiła się ciemniejsza.

Oczy zakryła czarna kurtyna...

NiewinnyWhere stories live. Discover now