-3. Sen

54 13 0
                                    

Pov. Alex
20 marca 2020

Dzień po śmierci Damiana miałem sen. Szybko skojarzyłem, że był to ten sam sen, którego bałem się w dzieciństwie. O chłopcu, który zmuszony był do ciągłego zabijania przez jakąś nieznaną siłę.

Obudziłem się oblany łzami. Zerwałem się z łóżka i otworzyłem okno na oścież. Chłodny nocny wiatr wleciał do mojego pokoju. Wziąłem głęboki wdech i wykrzyczałem przez okno.

— Obyś zgnił w Piekle!

To powiedziawszy momentalnie przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Zamknąłem okno i schowałem się z powrotem pod kołdrę. Kto miałby zgnić w Piekle? Kogo nienawidziłem?

Domu.

Ale dom to nie człowiek, nie mógłby zgnić w Piekle. To nie człowiek, jednak wszystko dzieje się przez niego. Jak mam z nim walczyć? Z czym mam walczyć? 

Kiedy wróciłem do spania miałem kolejny sen.

*****

21 marca 2020

— A, a, ce, ce, be, be, de, de — szeptałem zapamiętane z mojego snu litery robiąc sobie kanapkę do szkoły. — A, a, be, a, ce, a, de, de.

— Co tam mruczysz? — spytała mnie mama w pospiechu pakując kawę do swojej torebki.

— Nic takiego, będę lecieć! — odparłem.

Już na pierwszej lekcji zdałem sobie sprawę, czym były te litery. Otóż, były one odpowiedziami. Do testu.

Na sprawdzianie było piętnaście pytań. Na dziesięć z nich znałem odpowiedzi i pokrywały się one z tym, co zapamiętałem ze snu. W pozostałych pięciu miałem wątpliwości. Postanowiłem zaznaczyć tak, jak we śnie.

A następnego dnia okazało się, że miałem rację. Miałem sen proroczy. Wyśniłem prawidłowe odpowiedzi, wyśniłem 100% do testu z historii.

— Gratulacje, Alex — nauczyciel bez entuzjazmu wręczył mi mój test. Mierzył mnie wzrokiem spod grubych szkieł. Był przekonany, że ściągałem.

Uśmiechnąłem się ściskając papier w dłoni, jednak po chwili zrobiło mi się niedobrze. Wybiegłem z klasy, rzucając sprawdzian niedbale na biurko. Zatrzasnąłem się w łazience i zacząłem płakać.

Byłem przerażony. 

*****

24 marca 2020

Po zajęciach poszedłem z mamą na pogrzeb Damiana. Wpadliśmy tam na nauczyciela historii, który chciał z moją matką zamienić kilka słów.

Okazało się, że jego zdaniem mocno przeżywam śmierć przyjaciela, był zmartwiony moją ucieczką z zajęć. Owszem, jest mi przykro. Damian zginął z powodu klątwy tego domu, klątwy, której nie potrafiłem powstrzymać.

Ale tym, co obecnie zaprzątało mój umysł, był ten dziwny sen.

W milczeniu wpatrywałem się w brązową trumnę w połowie już przykrytą grubą warstwą piachu. W trumnę, w której leżał mój przyjaciel, który został potrącony przez samochód. "Nieszczęśliwy wypadek...", "Szalony kierowca, zgnije w więzieniu.", "Biedni rodzice...".

Oni nie rozumieli. To nie była wina kierowcy, to nie był wypadek!

Rozpłakałem się, gdy na grobie ludzie zaczęli składać wielkie wieńce.

To była wina klątwy.

*****

Od tego czasu miałem jeszcze pięć snów proroczych. Dwudziestego dnia każdego kolejnego miesiąca. A więc dzień po dziewiętnastym. Dzień po śmierci naszej chorowitej sąsiadki, aptekarza z jedynej kliniki na wyspie, nauczycielki z liceum, która ,,i tak była już stara", starszego pana myśliwego i psa sąsiadów.

To się rozszerzało. Nie chodziło już jedynie o moją rodzinę, a o całą wyspę. Co miesiąc ktoś ginął. Jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Dlaczego? Bo ludzie nie ginęli jedynie dziewiętnastego dnia, a również siódmego, dziesiątego, dwudziestego drugiego, czy trzydziestego. Śmierci z dziewiętnastego były jedynie częścią zbioru śmierci, dlatego na nikim nie robiły wrażenia.

Irytowało mnie to niezwykle. Ale gdy powiedziałem rodzicom, że to może być klątwa, ojciec mnie wyśmiał, a matka przerażona poradziła, abym się pomodlił.

— To ty powinnaś się pomodlić — powiedziałem wtedy — o nasze życia.

Nigdy nie widziałem jej tak bladej jak wtedy.

*****

12 września 2020

Po powrocie z wakacji byłem jeszcze bardziej niespokojny. Nie lubiłem chodzić na przystanek mijając ten dom, którego budowa nieuchronnie zbliżała się ku końcowi.

Czasami, idąc przed siebie odnosiłem wrażenie, jakby ktoś szedł bezpośrednio za mną. Tak było i teraz.

Mijam ten dom czując, że ktoś podąża krok w krok niecały metr ode mnie. Słyszę jego oddech, czuję jego nieprzyjemny, przygniły zapach. Wyciąga ręce, trzyma je tuż przy mojej szyi, aby skręcić mi kark, gdy tylko odwrócę głowę. Pod żadnym pozorem nie wolno mi się odwrócić. 

Coraz ciężej złapać mi oddech. Przyspieszam kroku, mimo że wiem, że nie mogę przed tym uciec. Jednak, gdy wyjdę z tej ulicy, gdy dotrę do głównej drogi i mojego przystanku, to zniknie.

Wyszedłem z ulicy Kirkegate i dotarłem na główną drogę, Lundvollveien. Głośno wypuściłem powietrze z płuc i obejrzałem się do tyłu.

Nie było za mną żywego ducha. Kirkegate była kompletnie pusta.




ŚnieżkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz