Rozdział 35 | Piekło nie różni się za bardzo od Ziemi

Start from the beginning
                                    

– Okej... więc dwadzieścia lat temu byłeś w naszym starym rodzinnym domu, lecz Arthur Widower cię nie zabił. – Caitlyn podsumowała fakty. – Dlaczego?

– Bo ja zabiłem jego.

***

Madeline została sama w wielkim pałacu swojego ojca.

Piekło nie wyglądało tak, jak je zapamiętała, nie było już czerwoną pustynią z płonącym słońcem nad głową. Teraz bardziej przypominało zlepek różnych pałacy stojących ciasno obok siebie. Najwidoczniej w piekle również zapanował postindustrializm.

Kobieta, chociaż była wiedźmą, to zeszła do piekieł tylko raz w życiu, jakieś sześćset lat temu, gdy otrzymała wezwanie. Wszystkie szlachetne, piekielne rody musiały się zjawić, bo Kain, jeden z najwyżej postawionych rangą diabłów, wyprawiał przyjęcie na cześć narodzin jego dziedzica. Ten potwór nawet nie ukrywał tego, że zgwałcił jego matkę, by dać mu życie. Szczycił się tym.

Madeline przypomniało się, jak z całych sił powstrzymywała się przed zwymiotowaniem mu pod nogi. Ona również była córką demona, ale powstała z miłości. Belzebub kochał matkę Madeline. Nadal ją kochał, chociaż nie widział się z nią od ponad tysiąca lat – rodzicielka wiedźmy była w niebie (romans z diabłem to żaden grzech, najwidoczniej).

Rossa nie pamiętała swojej mamy, całe życie miała tylko ojca, który schodził na Ziemię za każdym razem, gdy wymawiała zaklęcie. Zawsze ją wspierał, zawsze był po jej stronie.

Zawsze ją kochał.

– Lawrence... – powoli wymówiła jego imię, przyglądając się panoramie miasta, którą podziwiała z balkonu. – Jesteś demonem takim samym jak twój ojciec. Zesłałeś mnie do piekieł, z których na razie nie będę w stanie wrócić. – Usiadła na balustradzie. Przymknęła oczy. Piekielne słońce nie raziło jej. – Jednak nie jestem na ciebie zła. Był czas, gdy naprawdę cię kochałam. Był czas, gdy naprawdę kochałam Petera. – Wiatr rozwiał jej włosy. – Był czas, gdy kochałam was obu, ale to wciąż za mało. Za późno doświadczyłeś miłości. – Westchnęła. – Jak ktoś, kto przez setki lat nie był kochany, nie może być zły?

***

Peter nie mylił się.

Inni łowcy demonów również zainteresowali się nagłym wybuchem czarnej magii. Lecz tylko Cait była tak narwana, żeby czołgać się przez wentylator, by sprawdzić, kto nią oberwał.

Reszta po prostu zadała odpowiednie pytania za pomocą runicznej magii.

Wiedzieli, że Matthew Roosevelt był przeklęty. Nie obchodziło ich jednak dlaczego ani przez kogo. Musieli się pozbyć dowodów, że czarna magia istnieje. Że istnieje magia, ponieważ zwykli ludzie nie mieli prawa znać prawdy. Najprościej im będzie zabić policjanta, w sposób, żeby ludzie myśleli, że umarł naturalnie.

Upozorować zawał.

Caitlyn poczuła obecność innych łowców, rozpoznała ich kroki, tak jak dziecko rozpoznaje chód swoich rodziców. Miała mało czasu, w dodatku została sama, gdyż Peter zniknął. Uznał, że skoro ona nie zabije Matta, to zrobią to inni.

Musiała coś zrobić, żeby uratować życie policjantowi. Nie był on nikim szczególnym dla niej, ale nie zasługiwał na śmierć. Pojawił się tylko w złym miejscu i o złym czasie. Klątwa była przeznaczona dla kogoś innego. Na pewno była przeznaczona dla kogoś innego.

Caitlyn musiała coś zrobić.

Muszę coś zrobić!

***

Pamiętaj o śmierciWhere stories live. Discover now