somewhere in constellations

Zacznij od początku
                                    

Nadzieja uderzyła stwardniałe serce Lan Zhana szybciej, niż zdążył racjonalnie pomyśleć, tym samym rozpalając je do czerwoności. To on. To był on. To musiał być on.

Nie panował nad swoimi czynami, kiedy sekundy później jednym ruchem nadgarstka kierował swój miecz w stronę hordy zwierząt. Ostrze wbiło się w twardą ziemię idealnie pomiędzy teraz już prawie że przylepionego do ściany chłopaka, a jego niedoszłych oprawców. Energia duchowa właściciela miecza rozbłysła niebieskim promieniem, płosząc dzikie psy. Popiskując, natychmiast rozbiegły się jak najdalej.

    Wangji jeszcze nie biegł, jednak szybkości jego kroku było bliżej do truchtu niż do chodu. Nie kłopotał się nawet, by po drodze zabrać swój miecz; nie to było najważniejsze. Był pewien, że jego ekspresja, jak zawsze, nie wyrażała w tamtym momencie nic, podczas gdy serce łopotało tak mocno, jakby chciało wydostać się na zewnątrz i prędzej niż on utulić to pokrewne. Wreszcie przystanął przed, wciąż skulonym, chłopakiem. W pierwszej chwili chciał odsunąć jego dłonie, by już bez przeszkód spojrzeć na najpiękniejsze, dla niego, rysy, lecz coś go powstrzymało.

Miał tak po prostu go dotknąć? Po tych wszystkich latach? Nie potrafił pozbyć się obawy, że z ułamkiem sekundy, w którym ich opuszki się spotkają, niższy z nich dwójki znów zniknie, rozpłynie się w powietrzu, okaże niczym więcej poza iluzją.

- Dz-dziękuję, panie - już ten obcy, cichy głos wystarczył, by sprowadzić go na ziemię. A kiedy nieznajomy opuścił w końcu ręce, odsłaniając swoją buzię nieśmiało, nadzieja wyparowała jeszcze szybciej niż przyszła, jakby zabierając rozpalone serce ze sobą, a pozostawiając na jego miejscu ziejącą pustką i zimnem wyrwę.

To nie był on.

Te cztery słowa dudniły w głowie Lan Zhana bez końca, obijając wnętrze jego czaszki boleśnie. Wzrok, nie rozpoznawszy ani milimetra bladej twarzy, zmętniał. Nie widział już jak chłopak na powrót unosi dłoń w górę, tym razem, by zakryć usta, rozdziawione w wielkim zaskoczeniu oraz jak jego oczy rozszerzają się gwałtownie. Nie słyszał jak wciąga spazmatycznie powietrze, po czym szepcze coś, co do złudzenia brzmiało jak "Hanguang-Jun". Nie czuł jak serce nieznajomego niespodziewanie przyspiesza, by po chwili bić w tym samym tempie co jego.

    Hamując łzy, odwrócił się raptownie i, łapiąc po drodze swój miecz, zostawił nieopatrznie swój wszechświat za sobą.

· · ─────── ·☾· ─────── · ·

    Dni mijały wolniej, jeśli każdy z nich spędzony był na wpatrywaniu się pustym wzrokiem w ścianę, jednak nareszcie marzec odszedł, robiąc miejsce dla nieco cieplejszych promyków kwietniowego słońca. Tradycja nakazywała, by porzucić troski minionej zimy za sobą i przyjąć nadzieję, jaką niosła za sobą wiosna. Wangji jej nie chciał. Niemniej nie mógł odmówić Xichenowi, który to łagodnie zasugerował mu udanie się do leczniczych źródeł. Nie chciał sprawiać więcej trosk bratu, toteż, zacisnąwszy zęby, nie wykrzyczał mu prosto w twarz, że nic już nie jest w stanie go uleczyć. Wiedział, że Xichen zawsze chciał tylko jego dobra.

    Wędrował otoczoną przez porośnięte pączkującymi liśćmi gałęzie ścieżką, starając się nie rozmyślać zbyt wiele. Zbyt tym zajęty, nie zauważył jak jedna z nich haczy o jego błękitną przepaskę i luzuje ją niebezpiecznie.

Nauczył się powstrzymywać wyobraźnię, gdyż ta zawsze przekraczała bezpieczne granice, przypominając mu widok zarumienionego nosa i wiecznie roześmianych, błyszczących oczu. Jednocześnie chciał i nie chciał ich pamiętać. Go pamiętać. Wydawałoby się, że trzynaście lat to wystarczająco, by wspomnienia wyblakły, lecz nie dla niego.

DESTINY; WANGXIANOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz