somewhere in constellations

2.8K 188 119
                                    

˚                    ⊹           ·

˚         ⊹           ·       ✺ * ·          ✧    ⋆    · * . · .     · ·       .. ✷
  ✧ . .       · +       ·  * ✫    * ✷          ⊹ * ˚      . . +       ·   ⋆        *        .          * .     . ·  .   ·     .           *  ·       . ·   · +  .        · ** ˚      . . +       ·   ⋆        *        .          * .     . ·  .   ·     .

˚         ⊹           ·  *    ✧    ⋆    · * . · .          · ·       ..     . .       · +       ·  * ✫    *                   ⊹ * ˚      . .        ·   ⋆        *        .          * .     . ·  .   ·     .           *  ·       . ·   · +  .        · ** ˚      . . +       ·  
                           ⋆        *        .          * .     . ·  .   ·   
                      .           *

 
  Przeznaczenie. To tak piękne wierzyć, że gdzieś w konstelacjach zapisana jest prawda o nieuchronnym dla maleńkich, bezbronnych ludzi losie. To właśnie nadzieja, że jednak nie są pozostawieni na tym strasznym świecie sami sobie, lecz coś kieruje ich decyzjami w stronę szczęścia, pokrzepia ich niepewne serca. Idą przez życie, jakoby przez mgłę, tylko wyczekując aż na horyzoncie zacznie majaczyć światełko, co w końcu musiało się stać. Było im to przecież przeznaczone.

Lan Zhan też pragnął w nie wierzyć. A przestał dopiero, gdy go stracił.

    Przeznaczenie? Cóż za płytka wymówka, by mieć prawo winić los za własne, życiowe błędy. O ile łatwiej jest stwierdzić, że odpowiedź jest zapisana gdzieś na niebie. W końcu i tak nikt nie jest w stanie tego potwierdzić. Zwykłe tchórzostwo. Nic poza tchórzostwem nie kierowało ludźmi, kiedy zamiast dzielnie stawić czoła trudnościom, jak ostatni głupcy wypatrywali nigdy nienadchodzącej pomocy.

Tylko dzieci nadal wierzyły w prawdziwość tego, co ich dziadkowie odczytywali dla nich z formujących się w zachwycające formacje srebrzystych gwiazdozbiorów na atramentowym sklepieniu. Robili to zresztą tylko po to, by jak najdłużej zachować w najmłodszych nieświadomość o prawdziwym świecie. Bo gdy otwierali oczy, nic już nie wydawało się takie samo.

    Lan Zhan wiedział o tym najlepiej. Przechadzając się znajomymi uliczkami Qinghe, bez większego zaangażowania obserwował iście marcową, muśniętą ostatnim szronem okolicę. Pomimo porozwieszanych niemalże w każdym kącie, na każdym słupie i lampie, dekoracjach z okazji zbliżających się obchodów Powitania Wiosny, miał wrażenie, iż wszystko z każdym krokiem blaknie. Kolejne podmuchy wiatru jakby zdmuchiwały z kolorowych płócien barwę, nie oszczędzając nawet szat zachwalających swój towar kupców. Wszystko bez wyjątku traciło sens tak gwałtownie, że po chwili nie pamiętał już, po co właściwie jeszcze próbuje żyć.

   Wtem,z którejś z bocznych uliczek, doszedł go pogłos szczekania psów. Nie brzmiały one nazbyt agresywnie, lecz i tak, furkocząc bladobłękitną tuniką, powziął swe kroki w kierunku ujadania. Dlaczego? Sam nie był w stanie jasno stwierdzić. Może najzwyczajniej w świecie przemawiało przez niego znudzenie, tak często przecież rysujące się na jego poważnym obliczu. Tak czy owak po prostu musiał  tam pójść.

Kiedy wyszedł zza rogu, jego złote oczy bez problemu odnalazły źródło hałasu oraz coś jeszcze. Lub raczej kogoś jeszcze. Ten ów ktoś cofał się niezdarnie aż jego plecy nie spotkały się z brudną ścianą ślepego zaułka. Twarz, nie dość, że skąpana w ciemności daszku znajdującego się nad nim, schowana w rozedrganych dłoniach, okolona burzą czarnych, splątanych kosmyków. Spomiędzy palców słychać było jedynie pełne strachu kwilenie. Zaś przed nim - zbliżające się, kłapiąc zębami, dzikie psy. Nie wyglądały, jakby miały dobre zamiary, ale dlaczego po prostu ich nie pogonić? Któż tak niespotykanie panicznie bał się psów?

DESTINY; WANGXIANWhere stories live. Discover now