Rozdział 1

39 4 5
                                    

Biegłem ile sił w nogach, z trudem przedzierając się przez śnieg zalegający pomiędzy pniami majestatycznych choinek i świerków. Ostre zimowe powietrze zatykało mi płuca, wywołując w klatce piersiowej piekący ból. Nagle do moich uszu dobiegł dźwięk stłumionego huku wystrzałów. Kilka wron obsiadających pobliskie drzewa poderwało się do chaotycznego lotu, podnosząc głośny rwetes i mącąc głuchą ciszę odzianego w zimową szatę lasu. Przywołując z pamięci obraz braci, brnąłem dalej, pokonując kolejne metry. Miałem wrażenie, że serce podchodzi mi coraz bardziej do gardła, jakby chciało wydostać się na zewnątrz i pobiec szybciej niż ja. Czułem w uszach jego pulsujące szaleńcze tempo, przypominające tętent cwałujących koni. Przed moimi oczami przewijały się obrazy z ostatnich kilkunastu miesięcy, niczym upiorne kształty wyłaniające się z mroku złowieszczej nocy.

W końcu, zapadając się w śniegu po kolana, straciłem równowagę i upadłem, lądując twarzą w miękkim białym puchu. Przez jeden ułamek sekundy zapragnąłem zanurzyć się w śnieżnej pierzynie i przestać walczyć. Po prostu odwrócić się na wznak i powitać śmierć z otwartymi ramionami. Rezygnacja nawoływała mnie, nęcąc perspektywą natychmiastowej ulgi. Jeden strzał i wszystko się skończy. Zasługiwałem przecież na to, żeby szlachetnie przegrać i wreszcie odpocząć. Byłem wart ukojenia, bezbrzeżnego błogostanu nicości. Jednak pomimo wszechogarniającej chęci pozostania w stanie odrętwienia, w okamgnieniu zerwałem się, bohatersko rozprawiając się z kuszącą propozycją udręczonego ciała i zmuszając je do kolejnego nadludzkiego wysiłku. W myślach powtarzałem sobie, że dam radę, nie przyjmując do wiadomości symptomów wysyłanych przez wycieńczony organizm.

Kończyny z sekundy na sekundę coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Zwolniłem, ciężko dysząc. Bez względu na to, jak mocno starałem się zmobilizować, brakowało mi tchu i sił. Teraz wlokłem się krok za krokiem, mając wrażenie, że śnię jeden z tych koszmarów, w których bezskutecznie próbuję przedzierać się przez coś przypominającego gęstą galaretę. Albo tych, w których bezgłośnie krzyczę, gorączkowo poruszając wargami, ale nikt nie jest w stanie mnie usłyszeć.

Ponownie runąłem na ziemię. Zagarnąłem zimny śnieg skostniałymi dłońmi i opierając się na nadgarstkach, dźwignąłem ciało nieco w górę. Wreszcie udało mi się podnieść na kolana. Sięgając w bok i przytrzymując się ściętego pnia, wstałem, dramatycznie chwiejąc się na wszystkie strony. Wyglądałem jak malutki wynędzniały statek miotany falami szalejącego żywiołu. Próbowałem oprzeć się nieuniknionemu. Dać odpór nieuchronnym postanowieniom losu.

Wtem usłyszałem za sobą skrzypienie śniegu. Ktoś był tuż za mną, depcząc mi po piętach. Zagryzłem spierzchnięte zakrwawione wargi i używając całej siły woli, jaka się we mnie jeszcze tliła, zacząłem szybciej przebierać nogami, myśląc o Sarze.

- Stój! – Chrapliwy głos rozdarł powietrze.

Zastygłem w bezruchu.

***

Więźniów obudziło przeraźliwe wycie obozowych syren.

- Co się dzieje? – Szmuel usiadł wyprostowany na górnej pryczy i przez moment wsłuchiwał się w przeciągły sygnał. – Josefie! Joelu! – Wychylił się, żeby zajrzeć na niższe piętra łóżka.

W baraku dla mężczyzn panowało zamieszanie. Do środka wpadło kilku SS-manów, drąc się wniebogłosy i każąc wszystkim natychmiast wychodzić na zewnątrz.

- Zbliża się front radziecki – oznajmił Joel. – Albo nas spalą, albo zdarzy się cud i pozwolą nam pójść do domu.

- Musimy znaleźć Sarę. – Josef, najstarszy spośród braci, zajmujący miejsce na samym dole, zaczął przerzucać słomę rozścieloną na deskach.

PłaszczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz