|2

38 2 3
                                    


Bujna trawa tłumiła odgłosy kroków, bose stopy zatapiały się bezdźwięcznie w zieleni, gdy zbliżył się ostrożnie. Pochylił się i ułożył gałązkę rozmarynu na unoszącej się spokojnie piersi, która wyłaniała się z rozchylonej poły adamaszkowej tuniki.

Adam drgnął, ze stopami mącącymi wodę w jeziorze i straszącymi nerwowe rybki, które opalizowały na niebiesko pod zmarszczoną taflą.

- To tu się ukrywasz. Szukałem cię po całym ogrodzie.

- Długo? – zapytał, uśmiechając się z wciąż przymkniętymi powiekami.

- Wystarczająco długo, by zgłodnieć .

Adam mruknął niewyraźnie w rozleniwionej manierze, której nie miał okazji tak często widzieć. Gansey usiadł obok niego, wczepiając się palcami w wilgotną od wieczornej rosy trawę, aż poczuł pod paznokciami grudki ziemi.

- Wyjeżdżam za dwa dni.

- Ucieknijmy – powiedział równocześnie z nim, dostając w odpowiedzi głośno wypuszczone powietrze i niedowierzające spojrzenie.

- Co ty mówisz?

- Ucieknijmy – powtórzył z naciskiem, szukając na twarzy przyjaciela jakichkolwiek oznak zdradzających to, że nie jest z tym pragnieniem sam. Serce biło mu szybciej, plan wciąż był niewyraźny, prawie go nie miał, ale gorejąca chęć ucieczki była klarowna i niezaprzeczalna. – Zetniemy włosy, narzucimy na plecy łachmany, nie znajdą nas.

- Gansey. – Adam zacisnął usta i przyglądał mu się, wyraźnie rozdarty i szukający słów, którymi mógłby przemówić do jego rozsądku.

- Do tych zaślubin nie dojdzie – powiedział głosem tak pewnym, jak rychły zachód słońca.

Patrzyli na siebie w skupieniu, nie słysząc nawoływań leśnej zwierzyny i odległych krzyków służby uwijającej się w przygotowaniach do kolacji. Państwo domostwa podejmowało dziś gości zza morza, oikos wrzało. Adam przywołał na twarz mentorski wyraz, zabawnie kontrastujący z młodymi rysami. Znał go od dziecięctwa i wiedział, że nie spodoba mu się to, co za chwilę usłyszy, ale pozwolił mu na to.

- Twoi rodzice mają na względzie twoje dobro. Wydaje mi się, jestem pewien, że nigdy nie zrobiliby niczego, by zranić twoje uczucia lub skrzywdzić cię w jakikolwiek sposób.

Gansey prychnął wzgardliwie.

- To już się stało, stało się, gdy postanowili wydać mnie za dziewczynę, której praktycznie nie znam, a to tylko po to, by mieć powodzenie w interesach. Przehandlowali mnie za złote monety, tyle jest wart ich pierworodny syn.

Adam zacisnął usta.

- Wolałbym umrzeć, Adamie.

Chłopak chwycił go za przegub tak gwałtownie i mocno, że niemal czuł formujące się na skórze zasinienia.

- Nie wygaduj takich rzeczy.

Gansey pokręcił głową.

- Ale kiedy to prawda.

- Wolałbyś mnie zostawić i udać się tam, gdzie nie mógłbym podążyć.

- Nigdy bym cię nie zostawił. Zabiorę cię ze sobą, gdziekolwiek się wyprawię, choć nie wiem jeszcze, gdzie by to miało być – stropił się, odczuwając dławiącą niepewność. – O ile, oczywiście, ty chciałbyś...

- Zawsze – wszedł mu słowo, dźwięcząc niezłomną pewnością, która smakowała jak rześki napój. – Nie wątp w moją lojalność.

Gansey wiedział, że w niego nigdy nie zdołałby zwątpić.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Sep 24, 2019 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

the pale stars rising | adanseyWhere stories live. Discover now