ucieczka od rzeczywistości

487 92 54
                                    

   Drogi przyjacielu, szczęście bardzo przyczyniło się do twojego zniszczenia. Niedługo potem zostało jedną z osób, które cię zabiły.

   Nienawidziłeś swych dłoni, które jak to mówiłeś, były dłońmi brudnymi od rzeczy, których nimi dokonałeś; od każdej strzykawki, którą wstrzyknąłeś w swoje żyły i od każdej tabletki, którą ułożyłeś na swoim języku. Takim oto sposobem twoja krew, zarówno jak i żyły, w których płynęła, również były brudne, a na języku zaczęły pojawiać się plamy.

   Doskonale wiedziałeś, że źle robisz, ale nie potrafiłeś sobie bez tego poradzić. To była twoja ucieczka od rzeczywistości, która stała się twoim nałogiem, z którego szponów nie umiałeś się uwolnić.

   Twoje oczy były piękne. Błękitne. Jeden w nich nie widział nic; drugi widział w nich jedynie pustkę (którą rzeczywiście można było w nich dostrzec, zwłaszcza gdy tak uparcie wgapiałeś się przed siebie w jeden, widoczny tylko dla ciebie punkt), a trzeci zauważał w nich wszystkiego po trochu (i rzeczywiście było w nich wszystkiego po trochu). Ty sam zauważałeś w nich bezradność, której tak bardzo w sobie nie tolerowałeś. Byłeś osobą, w której bardzo wielu rzeczy nie tolerowałeś. Oj, jak ty tego nie lubiłeś.

   Nie cierpiałeś swoich ust, a bardziej tego, jak głośny i niekontrolowany krzyk potrafił się nieraz z nich wydostać. Bałeś się, że nie spotkasz już nikogo, kto nauczy cię przestać krzyczeć; że już do końca swojego małego, innego świata, będziesz krzyczał i nikt inny nie będzie mógł tego usłyszeć. Bałeś się, że cały czas będziesz sam, nawet jeżeli chodziłeś drogami obok wielu innych ludzi.

   Jamesie Davenporcie, nie chciałeś być sam, nienawidziłeś być sam. Jednakże doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, że i tak zraziłbyś do siebie każdego na samym początku i to samym wyrazem swojej smutnej twarzy. Odkąd zacząłeś taki być, zawsze tak było. I chętnie zmieniłbyś siebie dla bycia innych ludzi przy sobie, ale nie potrafiłeś. I tego również nienawidziłeś z całego swojego serca.

   Wciąż pamiętam, jak miałeś na telefonie ostatnie procenty baterii i tak bardzo chciałeś je wykorzystać na rozmowę z kimś, choćby pięciominutową. Potrzebowałeś tego wtedy, jak niczego innego, ale nie miałeś do kogo zadzwonić. I tak trzymając komórkę w dłoni, wpatrując się w czarny ekran tym chłodnym spojrzeniem, nagle roztrzaskałeś ją o asfalt jezdni, której środkiem szedłeś (mogłeś sobie na to pozwolić, bo nie jechały nią żadne samochody, choć nawet gdyby to robiły, pewnie nie wybrałbyś chodnika). Pamiętam też, że było wtedy bardzo zimno i późno, oraz że byłeś wtedy po dużej ilości alkoholu. Narkotyki, które wziąłeś jeszcze wtedy nie działały. Może gdybyś wziął je chwilę szybciej, miałbyś już uśmiech na twarzy, a nie tylko łzy w tych oczach tchórza, za którego się uważałeś.

   Twierdziłeś, że dni są okrutne, a noce pozwalają ludziom wyjść z domu i nie chować emocji pod płaszczem; że cisza, która wówczas panuje na ulicach jest najlepszą przyjaciółką, ponieważ tak uważnie słucha każdego twego słowa, westchnięcia, łkania, krzyku oraz szeptu. I mawiałeś (chociaż nikt, nigdy nie mógł tego usłyszeć), że chciałbyś mieć taką przyjaciółkę w postaci człowieka, bo była twoim ideałem przyjaciółki. Mogłeś zawsze oferować jej swoje smutki, a ona zawsze je przyjmowała. Tak naprawdę, to twoim zdaniem była bardziej niezniszczalna, jako po prostu cisza. Na zwyczajną osobę mogłoby źle wpłynąć takie zachowanie, a czasami byłeś nieobliczalny.

   W zasadzie, to byłeś naprawdę spokojny i kontrolowałeś swoje zachowanie. Jednakże to wszystko pieprzyło się w ułamku sekundy; w ułamku sekundy mur spokoju, który udało ci się wybudować, po prostu się burzył.

   Ale byłeś człowiekiem, jak inni. Tylko trochę mniej wytrzymałym, trochę bardziej podniszczonym i z trochę bardziej kruchą psychiką - wystarczyłoby tylko powiedzieć ci prawdę (której tak cholernie się bałeś), albo stać się choć trochę ważnym, a potem po prostu odejść.

ucieczka od rzeczywistościWhere stories live. Discover now