Oddech

40 11 4
                                    

Nie docenia się faktu, że się oddycha dopóki nie zacznie się dusić.

Istnieje wiele chorób, które duszą. Jak niewidzialny sznur owijają się wokół szyi, nie pozwalając na oddech. Ludzie różnie to określają. Jedni kaszlą tak bardzo, że nie mogą zrobić wdechu i wydechu, mają wrażenie, że tlen zrobił się zbyt gęsty, inni porównują to do topienia się, chociaż nie sądzę, by większość z nich tego naprawdę doświadczyła.

Są też tacy, których oszukuje własna głowa. Ta zdradziecka suka kontroluje nie tylko to o czym myślą, ale i czasem ich ciało, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Jak sprawić, by umysł przestał być wrogiem, a został przyjacielem?

Jeszcze tego nie odkryłam, ale słyszałam, że to długi proces. 

Nie interesuje mnie jakoś szczególnie opinia innych, ale mój umysł uwielbia sprawiać, że zaczyna mnie to interesować. Nagle zależy mi na tych durnych rzeczach, szczególnie jak przechodzę szkolnym korytarzem, pełnym ludzi. Zamieniam się wtedy w małą dziewczynkę, która boi się tych wielkoludów, śmiejących się, rozmawiających i patrzących. 
To mogę jednak znieść, serio. Korytarz kiedyś się kończy, a ci ludzie nigdy za mną nie podążają, ani niczego ode mnie nie chcą. To mija, siedzę pod klasą i jest w porządku. 

Najgorsze jest chyba to, jak bardzo wrażliwa jestem i jak bardzo mój mózg lubi analizować, i negatywnie oceniać wszystko co się dzieje. Czasem wystarczy kilka słów od pewnych osób, by mnie zranić tak głęboko, że wieczorem, pakując plecak, rozmyślam nad tym, a mózg wmawia mi jak okropną osobą jestem. W życiu nie powiem tym osobom jakie to słowa, z obawy, że będą mnie traktować jak jajko. 
Ludzie patrzą na mnie i widzą mnie. 
A ja gdy patrzę przez lustro, niemal nie mogę dojrzeć osoby po drugiej stronie, bo szyba jest tak popękana, że jest to niemożliwe. Próbowałam ją wymienić, ale chyba się poddałam i zwyczajnie chłonę wiedzę z tego jak inni mnie postrzegają. 

Właśnie poszłam po ładowarkę i zapomniałam co miało być dalej. Cholera. 

A tak, miałam poruszyć kwestię stresu, chociaż wydaje mi się, że to już nie jest stres, a coś większego. Boję się wyjść z domu, boję się z kimś spotkać, czasem nie umiem zapłacić za siebie w sklepie, boję się odzywać do ludzi, boję się zgłaszać na lekcji, bo mogę się mylić, a to najgorsze co może się wydarzyć (oczywiście, że to nie jest najgorsze, to jest normalne i wiem jak absurdalnie to brzmi), boję się przeszkadzać, narzucać. 
Za każdym razem, gdy się boję, chce mi się wymiotować. Ściska mi żołądek, mam problem z równym oddechem. Za każdym razem próbuję się odizolować od innych, by nie musieli na mnie patrzeć, by nie musieli mi pomagać, w czymś, co powinnam umieć przezwyciężyć sama, a to kończy się tym, że ich odsuwam, jestem niemiła, wybucham na nich, chociaż nic złego nie zrobili. Chciałabym ich przeprosić, ale co znaczą przeprosiny, skoro nadal to powtarzam, skoro nadal będę ich w ten sposób ranić? 
Razem z stresem i lękiem, mój pęcherz nie ogarnia co się dzieje i chce mi się siku na serio często. 
Ale te lęki, które wymieniłam, to wszystko jakoś mija, na moment się nawet uspokaja. 
Tylko co z tego, jak to się już zdążyło zebrać z kilku dni w wielkie tsunami. I kiedy takie coś już się uformowało, wystarczy jedno słowo, jedno zdanie, czyjś śmiech, albo krzywe spojrzenie, by mnie tym tsunami zmieść z powierzchni. 

Na około nic się nie dzieje. Wiatr nadal sobie wieje, słoneczko sobie świeci, nic nie wybucha, ja nie upadam na kolana i nie krzyczę, ale już wiem co zaraz nadejdzie i próbuję to opóźnić. Mogę na zewnątrz wyglądać tak samo, a w środku już kombinuję jak uciec, jak się odizolować, by nie było mnie widać. Nie umiem tego skomentować inaczej niż:
Jest fajnie, a potem momentalnie nie jest fajnie. 

Przed totalnym rozpadem naprawdę zależy mi jeszcze na tym, by nie być w miejscu publicznym, ale gdy już jest za późno mam to w dupie. Mój mózg sam mnie izoluje, zamyka w klatce, która jest co najlepsze otwarta! Ale i tak nie umiem kurde wyjść. W pewnym momencie już nie zależy mi na niczym oprócz tego co dzieje się wewnątrz mnie. 
Zasłaniam się rękoma, zamykam oczy, by nie widzieć tego gdzie jestem, bo tego byłoby już za wiele. To tak jakby mieć dwa światy. Jeden mój prywatny, poszargany i drugi ten rzeczywisty. Kiedy całkowicie jestem w tym moim, ciężko mi patrzeć na ten rzeczywisty, bo jest za dużo bodźców, za dużo wszystkiego. 

Więc wyobraźmy sobie bardzo kulturalną restaurację (tak to był Mcdonalds). Jest okej i nagle nie jest. Zamykam oczy, zasłaniam się, znikam. Nie czuję obecności, nie słyszę niczego, niczego nie widzę. Jestem tylko ja i myśli. Oto ten świetny atak, combo wszystkiego co zdążyło się uzbierać wcześniej. 

Nie będę przytaczać myśli, bo o dziwo nie mogę żadnej odróżnić. Było ich mnóstwo, ale zlewały się w jedną, a jej przekaz był taki: Jesteś najgorszą osobą na świecie. 
Tak dosłownie, nie ma większego złola ode mnie. No absurd. 
Nie sądzę, by to były moje myśli. Za każdym razem mam wrażenie, że zwyczajnie ktoś nade mną stoi i się drze. Nienawidzę hałasu i nienawidzę krzyku. Czasem przysiada się do mnie, kładzie mi dłonie na szyi i szepcze do ucha. Moje ciało jest wtedy jakieś dziwne, całe spięte, sparaliżowane, a ręce niespokojne, jakby chciały coś rozjebać, często mam ochotę zacząć sobie wyrywać nimi włosy, bo nie mam co z nimi zrobić, a mam w nich tyle energii, za dużo energii, że nie wiem jak sobie z tym poradzić.  Nie mogę oddychać, moje całe ciało jest spięte, jestem gdzieś indziej i kurwa nie mam pojęcia jak wrócić.  

Chyba najgorsze jest w tym to, że powstaje błędne koło. Przepływa mnóstwo myśli, a ja zdaję sobie sprawę jak irracjonalne i absurdalne są, i nienawidzę się za to jeszcze bardziej, bo nie mam żadnego powodu, by się tak zachowywać. 
W końcu męczę się tak bardzo, że wracam do rzeczywistości. Pojawia się jedna myśl, wszystko się uspokaja i nagle ZNÓW JEST DOBRZE. Tą myślą jest: Wszystko jest w porządku, nic się nie dzieje. 
Czasem nieświadomie jakaś osoba mnie z tego wyciąga, odzywając się zwyczajnie. Przypominam sobie gdzie jestem, mam bardziej trzeźwe spojrzenie niż przed chwilą. 
Jest już dobrze, ale oddech jeszcze się wyrównuje, mięśnie są jeszcze spięte i sztywne, więc czekam i próbuję nie zasnąć, bo jestem wykończona.

No i tak mniej więcej wygląda moje życie teraz. Ubóstwiam dni, gdzie nic się nie dzieje, gdzie daję sobie odetchnąć, gdzie nie mam obaw, ani zmartwień. W takie dni odzyskuję nadzieję, na to, że będzie dobrze. Takie dni udowadniają mi, że to zawsze mija. 

Wiem, że nie jestem jedyna i bardzo mi z tego powodu przykro, bo to serio chujowe. 
Życzę wszystkim zdrowia i odwagi do próby zaprzyjaźnienia się z samym sobą. 

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jun 13, 2019 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

\\ SZARY //Where stories live. Discover now