6| Powrót do przeszłości

8 0 0
                                    

Był pierwszy maja roku, 2008 kiedy jedenastoletnia ja dostała się do wnętrza mojej podstawówki. Dziś nie było lekcji, rozgrywał się natomiast mecz koszykówki między szkołami. Zwycięska podstawówka miała zdobyć dla swoich sportowców tygodniowy wyjazd niespodziankę, więc oczywiście wszyscy chcieli wygrać i spełnić kuszącą wizję nie uczęszczania na lekcje przez kilka dni.
Moi rodzice musieli tego dnia być w pracy, ale obiecali mi, że postarają się wszystko szybko załatwić i oglądać jak gram. Z tą pozytywną myślą skierowałam się do szatni gdzie siedziało już kilka dziewczyn z mojej drużyny i szybko się przebrałam. Dla młodszej mnie sporym zaszczytem było posiadać tą niebieską koszulkę z numerem „8" i moim nazwiskiem na plecach.
Zawiązałam włosy w ciasny kucyk by mi przypadkiem nie spróbowały spaść na twarz i spojrzałam na siebie w lustrze zawieszonym na ścianie szatni.
– Mówię wam – wyłapałam głos uczennicy, jakiej imienia nie szło mi zapamiętać – Łatwo z nimi wygramy.
– A nawet, jeśli nie – wtrąciła się inna – Mój tata obiecał, że kupi mi na pocieszenie nowy...
No tak. Kolejna gadka, czego to nie dostaną za przegraną. Patrząc na to, opłacało się im o wiele bardziej skazywać się na porażkę niż rzeczywiście wspinać się na szczyt podium. Czego to miało je w zasadzie nauczyć w przyszłym życiu? Bo na pewno niczego dobrego.
Przysiadłam na ławce i spojrzałam na telefon. Brak nowych wiadomości. Zero informacji o tym, gdzie właściwie byli moi rodzice. Westchnęłam. Stres powoli zaczął się mi udzielać i jedyne, o czym teraz marzyłam, to usłyszeć od rodziny, że będzie dobrze. Nie dostałam nawet tego.
Niedługo potem przyszło mi zostawić telefon w torbie, bo pojawił się nasz trener i oświadczył, że wchodzimy na boisko.
                                                                           •.•
Tak jak przypuszczała część członkiń mojej drużyny, wygrałyśmy, a nawet później trener pochwalił mnie za wkład w tą wygraną. Zaraz potem organizatorzy zawołali rodziców przez mikrofon by zeszli z trybun i ustawili się do zdjęć ze swoimi pociechami. Patrzyłam jak przysłowiowe cielę w malowane wrota na schodki trybun, szukając dwójki znanych twarzy wśród schodzących dorosłych.
Nie, nie, nie i... Nie.
Miałam ochotę płakać. Wszyscy rodzice ustawili się koło dzieci i stali bez ruchu czekając aż zostanie im zrobione zdjęcie. Słyszałam jak trener za mną woła bym też podeszła, ale ja tylko wcisnęłam się w tłum i przepchałam z powrotem do szatni. Trzasnęłam za sobą drzwiami, a następnie nie mając nic lepszego do roboty zaczęłam się przebierać. Gdy byłam już z powrotem w szarej bluzie bez kaptura i jeansach rozpuściłam włosy i pozwoliłam im przysłonić moją twarz. Czułam łzy cisnące się do oczu, ale jeszcze ani jednej nie uroniłam.
Spojrzałam na trzymaną w dłoniach koszulkę. Marzyłam by mnie w niej zobaczyli. Marzyłam, by byli ze mnie dumni.
Teraz to wszystko o kant rozbić.
Wykonałam ostatni rzut za jeden punkt w mojej koszykarskiej karierze i koszulka wyładowała idealnie w śmietniku wśród plastikowych butelek i kolorowych papierków.
                                                                           •.•
– To będą dwa dolary.
Zapłaciłam z prędkością światła i wyszłam na zewnątrz. Z reguły po meczach, jakie wyniki by nie były, duża grupa rodziców zabierała swoje dzieci na lody by i tak świętować. Z racji tego, że moich protoplastów ze mną nie było, a ja potrzebowałam czegoś na osłodę goryczy sytuacji, udałam się do najbliższego supermarketu i teraz siedziałam bez większego celu na murku spożywając zakupiony deser. Nie był może z najwyższej półki, ale spisywał się w zadaniu.
Nie było go już połowy, gdy zobaczyłam idące chodnikiem dziewczyny z mojej drużyny, a niedaleko od nich szedł pochód rodziców. Przy liczących wiele gałek specjałach, jakie niosły w dłoniach mój posiłek wyglądał mizernie, podobnie jak ja na tle tych, które te fikuśne desery niosły. Sama, z niemrawym słodyczem, bez rodziców.
Wgapiłam się w telefon jakby było tam coś naprawdę interesującego i odczekałam aż pochód mnie wyminie. Zaraz potem mój deser, w przypływie frustracji, wylądował centralnie we wnętrzu najbliższego śmietnika.
Akurat, gdy go wyrzuciłam na znajdujący się niedaleko przystanek autobusowy podjechał środek transportu i natychmiast do niego wsiadłam.
                                                                          •.•
– To koniec!
Krzyk mojej mamy był bardzo dobrze słyszalny zanim w ogóle weszłam do mieszkania. Ze strachu aż upuściłam klucze, ale niedługo potem, wciąż jeszcze drżącymi rękoma je podniosłam. W całym amoku kłótni rodzice musieli nie usłyszeć, że weszłam do domu, bo dalej krzyczeli jakby nic się nie zmieniło od początku kłótni.
– Chcę rozwodu!
Kiedy tata to wykrzyczał stanęłam właśnie na progu salonu i wydałam z siebie dźwięk przypominający umierające zwierze. Rodzice bardzo szybko odwrócili się w moją stronę i zdębieli.
– O, cześć córcia! – zawołała radośnie mama, jakby kłótnia wcześniej nie miała miejsca – Jak mecz?
– Wygraliśmy – odpowiedziałam z wyraźną nutą irytacji w głosie.
– To świetnie! – dalej się zgrywała, jakby ta feralna kłótnia się nie zdarzyła – Musimy to uczcić...
– Rozwodzicie się – przerwałam jej.
– To... Skomplikowane – odezwał się wreszcie ojciec.
– Rozwodzicie się – powtórzyłam, a mój wzrok utkwił na doniczce z kwiatkiem stojącej na półce. Niedługo potem nadszedł impuls i przedmiot wylądował na ziemi, roztrzaskując się.
                                                                           •.•
Coś było nie tak.
Kiedy się ocknęłam w pierwszej kolejności pomyślałam, że zasnęłam w trakcie opowiadania duchowi swojej historii, ale zaraz potem dotarło do mnie, że mam czarno-białą wizję i definitywnie nie znajduję się w bibliotece, a za jakimiś kulisami. Raz w życiu za takowymi byłam, ale układ przedmiotów zapamiętałam wystarczająco dobrze by teraz docierało do mnie, że coś jest nie tak. Dodatkowo miałam na sobie strój przypominający te dla baleriny.
Co tu się wyrabia? – myślałam w momencie powstawania z małego krzesełka, na którym obecnie się znajdowałam. Nie pojmowałam, co ja tu w zasadzie robię, a zaraz potem moje skołowane myśli jeszcze bardziej naruszyły krzyki po niemiecku. Poczułam się jakby moje gardło zamieniło się w pustynię, a krzyki nie ustawały. Trzymając się ścian czy porzuconych rekwizytów dostałam się do przodu i, wciąż pozostając za kurtyną, zaczęłam sprawdzać otoczenie. Dopiero wtedy zauważyłam tych, którzy krzyczeli.
Była to dwójka ludzi, kobieta i mężczyzna w mundurach i z charakterystycznymi hitlerowskimi symbolami na nich naszytymi. Na przeciw nich znajdowali się...
Musiałam się ugryźć w język by nie wypowiedź na głos znanego imienia. Czułam jak moje serce przyspiesza i nie docierało do mnie to wszystko. Naziści przyszli tu po mojego pradziadka i jego rodzinę, a także wszystkie inne osoby, jakie nie wpasowywały się w ich chore ramy społeczeństwa, tego byłam pewna.
– Ist hier schon jemand? [4] – spytała kobieta w mundurze, a ja byłam wściekła, że nie rozumiem ani słowa.
– Nein, niemand ist hier [5] –odezwał się Stein. Kobieta zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, po czym odwróciła wzrok w stronę kurtyny.
Zamarłam, gdy jej dłoń skierowała się w stronę kurtyny. Gdy tylko materiał bardziej się przesunął usłyszałam głos Steina.
– Uciekaj stąd! Uciekaj do cholery!
Ręka kobiety świsnęła w powietrzu, gdy nie miała szansy mnie złapać, a ja rzuciłam się w tył. Po drodze rzucałam jakieś mniejsze rekwizyty w ścigająca mnie kobietę, ale byłam pewna, że długo jej to nie powstrzyma. Popchnęłam jakieś losowe drzwi po drodze, a te okazały się prowadzić na zewnątrz, w zimną noc miasta. Nie wiedziałam gdzie biec, nie widziałam również osoby, która mnie ścigała. Dodatkowo ten strój nie czynił tej sytuacji ani trochę lepszą dla mnie, wręcz przeciwnie.
Właśnie, kiedy myślałam o negatywnych elementach sytuacji, w jakiej się znalazłam potknęłam się o chodnik i runęłam na podłoże, haratając sobie kolana. Chciałam wstać, a wtedy tuż nad moją głową coś świsnęło.
Pocisk, pomyślałam przerażona. Ona do mnie strzela.
Dźwignęłam się na równe nogi i wróciłam do biegu, dalej utrudnionego ze względu na ból w kończynach. Nie byłam przygotowana na to, że zaraz życie wyłoży mi dosłowną kłodę pod nogi, gdy potknęłam się na kamieniach, jakie wypełniały jezdnię i wylądowałam na środku drogi. Tuż za sobą usłyszałam jakieś wołanie po niemiecku i spojrzałam w tamtą stronę. Teraz można było zobaczyć ściągająca mnie kobietę w pełnej krasie i nie byłam gotowa żeby znać jej oblicze.
Wyglądała tak samo jak ja. Ta sama twarz, oczy, włosy, postura. Byłam w szoku.
I nie tylko ja. Osłonięta rękawiczką dłoń kobiety powędrowała do jej ust, gdy patrzyła się na mnie zszokowana. A zaraz potem ciszę przeszył odgłos klaksonu, a mnie zrobiło się ciemno przed oczami.
Kiedy znów odważyłam się je otworzyć ponownie byłam w bibliotece, jakby nic się nie stało. Ducha nie było w zasięgu mojego wzroku i zdecydowałam się na ryzykowny, ze względu na godzinę, zabieg, czyli wypowiedzenie jego imienia na głos.
Nie dostałam odpowiedzi.
Za to tuż przede mną przeleciała, jak się okazało, wrzucona przez biblioteczne okno cegła. Minęła, w moim mniemaniu, wieczność zanim odważyłam się wstać i spojrzeć do okna. Z moich ust wydobyło się zszokowane westchnienie.
Ogień. Płonął.
I trawił w najlepsze dom.

[4] Niem. Jest tu ktoś jeszcze?

[5] Niem. Nie, nikogo tu nie ma.

AncestryWhere stories live. Discover now