III Rękawiczka

59 13 2
                                    

Zaletą niedzieli było to, że mogła zamknąć bar godzinę wcześniej. Dlatego teraz, siedząc na grzbiecie swojej kasztanowo srokatej klaczy zastanawiała się, czy przypadkiem nie lepiej byłoby zrobić większego koła i wjechać głębiej w las. Po chwili jednak dotarło do niej, że o ile cztery lata temu znała każdą ścieżkę w okolicy, tak dziś pewnie wiele z nich zarosło. Powstały nowe, takie których nie znała. Lepiej nie ryzykować, zdecydowanie nie.

Ponieważ pogoda nie sprzyjała – z nieba lał się deszcz – szlak był praktycznie pusty, mimo że wczoraj bezustannie kogoś mijała. Prawie wszyscy turyści w takie dni zostawali w schroniskach i hotelach. Pogoda jednak nie była w stanie jej powstrzymać. Przecież nie była z cukru, a stary, wojskowy płaszcz skutecznie chronił ją przed wodą i wiatrem.

Gwardia szła stosunkowo powoli, ostrożnie stawiając kroki. Niechętnie przyśpieszała, nawet gdy Zuzanna była pewna podłoża. Krople deszczu rytmicznie opadały na wydeptaną ścieżkę, sprawiając, że las miał w sobie coś magicznego. Pięć lat temu, razem z Karen, właśnie w taką pogodę planowały wspólny pokaz w trakcie zawodów... To chyba też był maj: lokalne zawody organizowane były zawsze pierwszego czerwca, lub w jego okolicy, w ramach atrakcji na dzień dziecka. Zebrane w trakcie pieniądze były zawsze w całości przekazywane pobliskiej szkole, szpitalowi, albo hospicjum. Karen angażowanie się w takie rzeczy zawsze sprawiało radość... a Zuzie sprawiało radość obserwowanie siostry, której uśmiech nigdy nie schodził z ust.

Zuzanna pogoniła klacz do kłusa. Po dłuższej chwili dotarły do miejsca, w którym cztery lata temu doszło do tragedii. Dziewczyna zatrzymała konia i rozejrzała się. Krzak, w którym wtedy siedziały ptaki, rozrósł się, a ścieżka po lewej stopniowo zanikała. To dzięki nim, dzięki ich wyjazdom istniała...Regularnie wybierali ten szlak, szczególnie w trakcie obozów. Gdyby tamtego dnia nie wyjechali, Karen cały czas byłaby w domu.

Wzdychając, Zuzanna zsiadła z konia. Trzymając delikatnie wodze ruszyła przed siebie. Stanęła przed skrętem. Westchnęła, wpatrując się w przestrzeń. Milczała. Modliła się? Nie, właściwie to nie. Miała w głowę pustkę. Taką samą, jaka pojawiała się na cmentarzu, przy nagrobku nieznanej jej prababci.

Zaraz. Stop. To nie cmentarz. Tu nie ma ciała. Tu nie ma po co się modlić, nawet poprzez milczącą pustkę. Potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się tego skojarzenia z głowy, po czym ruszyła kawałek ścieżką, cały czas trzymając w ręku wodze, które zdjęła z szyi konia. Gwardia posłusznie szła za swoją właścicielką, co chwilę muskając pyskiem jej plecy.

Nie był to najlepszy pomysł: ścieżka była tak wąska, że klacz nie była w stanie wykręcić bezpośrednio na niej, co sprawiło, że Zuzanna, chcąca już po chwili wracać, musiała ostrożnie pokazać zwierzęciu, w jaki sposób ma to zrobić: na brzegach ścieżki rosły jeżyny, które mogły skutecznie zranić nogi konia.

Wtedy właśnie, obserwując uważnie podłoże zauważyła coś, na co w innym przypadku nie zwróciłaby najmniejszej uwagi.

Na ziemi leżał fragment różowego materiału. Zuza spojrzała na stojącą spokojnie klacz kątem oka po czym pochyliła się, wyjmując przedmiot z jeżyn. Po chwili jej oczom ukazała się pokryta błotem, różowa rękawiczka.

Oczy Zuzanny zrobiły się olbrzymie ze zdziwienia, a jej usta uchyliły się wbrew woli dziewczyny.

Karen tamtego dnia też miała różowe rękawiczki. W jaki sposób? Jak? Dziewczyna przez chwilę stała w bezruchu. To na pewno te same. Karen tu wróciła? Po co? Dlaczego? Kiedy ten przedmiot tu się pojawił?

– Karen?! KAREN! – krzyknęła, tak samo jak kilka lat temu, rozglądając się wokół. Las niósł jej głos. Gwardia, zdziwiona jej zachowaniem, zrobiła krok w tył. Zuzanna nie zwróciła na to uwagi.

ZmoraWhere stories live. Discover now