Przed nim stał mężczyzna w jego wieku, wyglądający jak żywa reklama Instagrama. Wysoki, muskularny, w polo Ralpha Laurena o błękitnej barwie, dopasowanych dżinsach i w najmodniejszych przeciwsłonecznych okularkach o złotej, cieniutkiej oprawce i błękitnych szkłach, które odbijały beznadziejny stan wizualny Feliksa. Bawił się iPhonem, z niecierpliwością tupiąc o schodki białym Air Maxem. Brakowało tylko jakiegoś artystycznego filtra.

– Eee... W czym mogę pomóc?

Gość zsunął okulary z oczu na białą czuprynę. Dopiero na widok czerwonych tęczówek Feliks go poznał.

Kurwa, kurwa, kurwa.

– Cześć.

– Gilbert – westchnął ciężko Feliks.

Oczywiście, a któż by inny. Ten bawidamek z ostatniego Erasmusa. Ten sam, którego poznał w studenckim klubie, z którym pił – a to podniosło ich znajomość do rangi niemal-przyjaciół – i ten sam, którego po pijaku zaprosił do swojego domu na wsi.

Skąd Gilbert miał dokładny adres, dlaczego nie uprzedził o swoim przybyciu – Feliks nie dość, że ogarnąłby siebie, to i dom, w którym po wczorajszej rodzinnej imprezie panował niezły burdel – cóż, Feliks mógł tylko zgadywać.

Gilbert, mieszkaniec apartamentowca w centrum Berlina, którym chwalił się co niemiara, tymczasem rozglądał się dookoła z mieszaniną zaciekawienia, zdziwienia i czegoś, co nie do końca podobało się Feliksowi, zawsze dumnemu mieszkańcowi wsi.

Gospodarz obrzucił szybkim spojrzeniem drzwi wejściowe – miał je malować w tym tygodniu, bo w czasie ostatniej burzy pies bardzo intensywnie prosił pazurami o wpuszczenie do środka – dywan w korytarzu – pełen psich kłaków, które miał zebrać dzisiaj – chodnik przed domem – nie pozamiatał opadających liści – leżący niedaleko worek podpisany „szkło" – wystawała stamtąd butelka ukraińskiej wódki – zdechłą mysz leżącą tuż przy Air Maxie nieświadomego właściciela – na litość boską, kiedy ta kocica zdążyła to zrobić?! – a w końcu na nieprzystrzyżony żywopłot.

Westchnął w duchu. Gość trafił na najgorszy możliwy moment. Ale kto zwala się komuś na łeb w sobotę, ogólnopolskim dniu sprzątania po całym tygodniu?

– Ee... Wejdź, proszę.

No przecież go nie wyrzuci. Jaki to byłby z niego za gospodarz? Feliks wziął głęboki oddech i przepuścił w drzwiach Gilberta i jego elegancką, czerwoną walizeczkę na kółkach. Gdzie go zaprosić? Kuchnia? Duży pokój? Gdzie czyściej? Jednak duży pokój.

– Tu prosto. Wiesz, wyleciało mi z głowy, że przyjeżdżasz dzisiaj! – Feliks wskazał Gilbertowi drogę, jednocześnie butem popychając drzwi do kuchni. Lepiej, żeby nie zobaczył piętrzącego się stosu naczyń w zlewie. – Robiłem coś na zewnątrz, zaraz się ogarnę...

Gilbert dumnym krokiem wszedł do pokoju, a Feliks od razu zauważył, że Air Maxy pozostały na swoim miejscu, czyli na stopach właściciela. Cóż. I tak dywany trzeba poodkurzać.

Na szczęście, duży pokój, pokój gościnny, był używany na tyle rzadko w tym domu, że wyglądał cywilizowanie. Ba, Feliks nawet zdążył rano przetrzeć kurze, co kwalifikowało ten pokój do najczystszych miejsc w domu. Zwierzaki też nie miały tu wstępu.

Kątem oka zobaczył biały kłak na dywanie przedpokoju i przez chwilę czuł wstyd. Zaraz potem jednak zgromił się w myślach – Gilbert mógł się zapowiedzieć. Zresztą, mając piętrowy, duży dom, przewlekle chorą matkę, pracę, dwa zwierzaki i kompletny chaos w mózgownicy, Feliks miał prawo mieć bałagan we własnym miejscu zamieszkania.

[aph] In vino veritasWhere stories live. Discover now