Prolog

65 4 10
                                    

    Arkadia, niegdyś kraina mlekiem i miodem płynąca, teraz pogrążona w wielkiej wojnie. Zła istota pustoszy tę dobrą krainę. Nikt nie wiedział, skąd się wziął. Demon, razem ze swoją zaprzysiężoną armią, zdobywa każdą wieś, miasto i zamek. Do tej pory żaden dowódca, lord, wojownik czy mag nie zdołali go pokonać.
    Arak'shai, tak mu było na imię. Arcydemon stworzony z pyłu zwieńczony czarną magią, nieśmiertelny. Zbudowany cały z popiołu. Dzięki magii ów popiół utworzył mroczną skrzydlatą postać, która teraz stała się koszmarem wszystkich mieszkańców Arkadii. Jednak w jego wyglądzie było coś, co budziło nadzieję na wygraną. Albowiem z miejsca, gdzie powinno znajdować się serce, przebijał się czerwony blask.
    Nazywano to miejsce sercem arcydemona. Nikt nie był pewien czy tam naprawdę jest jego serce, ale powstały plotki, że przebijając je, można go pokonać. Niestety nikomu się to jeszcze nie udało.

***

    Arak'shai siedział na krawędzi, na szczycie Wieży Cieni. Była to wysoka wieża całkowicie zbudowana z ciemnego kamienia zwanego obsydianem. Znajdowała się ona na południowej stronie jednym ze szczytów Gór Północnych. Jej fundamentem był gruby obsydianowy krzyż, ułożony tak, aby każdy jego bok wskazywał jeden z kierunków świata. Na samym środku tego krzyża stała wieża. Rozciągająca się na paręnaście, może nawet parędziesiąt metrów w górę. Jej szczyt był płaski, z czterema wyjątkami. Czarne, trzymetrowe, ostro zakończone szpony. Tak jak w krzyżu na dole, tak i tutaj każdy szpon znajdował się na krawędzi dachu i wychodził w stronę jednego z kierunków świata, a później zawracał znów nad wieżę. Dzięki temu cała wieża wyglądała jakby była to ręka z zamykającymi się szponami.
    Arcydemon czasem wychodził na dach wieży, gdyż było z niej widać pewną część krainy. Patrząc na południe, można było zobaczyć przepiękny krajobraz Arkadii, równina Calkrei. Płaski równinny teren, czasem jakieś wzniesienia, jeziora, rzeki, wodospady, lasy. Ten, kto zobaczyłby to piękno, nie wierzyłby jak to możliwe, aby istniało coś takiego. Można było to zobaczyć, ale już nie można. Kiedyś wielu ludzi lubiło chodzić w te góry, aby podziwiać te piękne widoki. Jednak kiedyś, to nie dziś. Już nie chodzili tu ludzie na zwiedzanie i oglądanie piękna krainy, z dwóch powodów. Jednym był oczywiście ten, iż tutaj, w tych górach swoją siedzibę miał Arak'shai. A drugi był taki, iż to całe piękno, ta roślinność i te zwierzęta, które tam żyły, zostały zniszczone przed arcydemona.
    Niegdyś piękne zielone widoki. Wodospady, jeziora, przepiękna fauna i flora. Teraz, podłoże zrobione z samej ziemi i skał. Ani śladu zieleni, czy wody. Żadnej żywej duszy w promieniu parunastu kilometrów od wieży. Żadnej, z wyjątkiem arcydemona i jego armii. Daleko na południu było widać inny masyw górski, Góry Środkowe. A za zachodzie w oddali, znajdowały się również Góry Czarne. A pomiędzy tymi górami, znajdowało się ogromne pustkowie.
    Arcydemon, siedząc na krawędzi wieży, myślał co zrobić. Jak wygrać tę wojnę, jak ją zakończyć. Wiedział, że i tak on ją wygra, tylko że chciał to jakoś wyjątkowo zakończyć. Chciał zrobić z tego "przedstawienie". Takie wydarzenie, jak zabicie króla, zakończenie dynastii i zdobycie całej krainy jest wyjątkowe. Więc musi jakoś wyglądać – myślał arcydemon.
    Spojrzał na prawo, na zachodzie już zachodziło słońce. Gdy tylko słońce zniknie za granicą horyzontu, Elevar nada sygnał do nieba. Promień niebieskiego światła idący pionowo do góry ma wskazać w nocy każdemu, gdzie jest stolica krainy. Po chwili Arak'shai spojrzał przed siebie na Góry Środkowe, zaraz jak słońce tylko dotknie granicy horyzontu, jego demony również dadzą pewien sygnał. Jeszcze chwila i na wszystkich szczytach Gór Środkowych zobaczy palące się wielkie ogniska jego armii.
    Słońce już dotknęło horyzontu, a na każdym szczycie gór zapłonął ogromny ogień. Z daleka było widać tylko czerwone kropki, ale musiał być bardzo duży, skoro w ogóle było go widać z takiej odległości.
    Arcydemon wstał, wszedł na środek dachu i rzucił pod siebie zaklęcie. W jednej chwili cały dach wieży, na której stał, zajął się ogniem. Ogień urósł coraz bardziej i utworzył wielką ognistą kulę o średnicy wieży. Wielka kula, która powstała w wyniku rzucenia zaklęcia, idealnie dopasowała się do szponów wieży, które teraz wyglądały, jakby złapały tę kulę.
    Po chwili, z kuli ognia, wyłonił się demon, który stanął na krańcu wieży. Spojrzał w dół i skoczył. Gdy tak leciał w dół, przyłożył skrzydła do ciała, aby nabrać prędkości, a gdy znalazł się już parę metrów nad ziemią, rozprostował je i wzleciał do góry. Wzleciał na najwyższe piętro, tuż pod dachem, na którym była kula ognia.
    Wylądował na kamiennej podłodze swojego pokoju. Nie było w nim za dużo rzeczy. Jedno duże okno, większe niż drzwi do jego pokoju. Demon zazwyczaj wylatywał przez nie. A drzwi do pokoju, które znajdowały się naprzeciwko okna, były częściej wykorzystywane przez jego służących. Przy ścianach pokoju stały szafki z książkami, zwojami, eliksirami i składnikami do zrobienia ich. Pośrodku pokoju, na podłodze został namalowany wielki magiczny glif. Wielkie koło, z wieloma innymi figurami i magicznymi runami. A dookoła znajdowało się pięć niezapalonych świec. Taki magiczny glif służył do używania potężnych zaklęć.
    Arak'shai podszedł do półek i zaczął szukać pewnego eliksiru i jakichś składników. Chciał rzucić zaklęcie. Potężne zaklęcie, które zrobi duże widowisko i przestraszy wszystkich ludzi. Wziął do ręki eliksir i już chciał zabrać się za szukanie reszty składników, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
    - Wejść – powiedział swym mrocznym głosem i spojrzał na drzwi.
    Drzwi otworzyły się i do środka wszedł pomocnik demona.
    - Witaj Panie – powiedział i lekko się ukłonił.
    - Daruj sobie te ukłony Lithraelu i mów, dlaczego mi zakłócasz spokój – demon wrócił do szukania składników, słuchając wypowiedzi swojego pomocnika.
    - Nasze wojska zdobyły zamek w Doret, tamtejszy lord nie żyje.
    - Tak, wiem - powiedział z odrazą. - Nie musisz tu przychodzić z takimi informacjami. Dobrze wiem, co robi moja armia. W końcu to ja ich stworzyłem.
    Armia arcydemona składała się z mniejszych demonów, całkowicie czarnych, stworzonych jakby ze smoły człekokształtnych istot – walkerów, tych samych posiadających skrzydła – flyerów, oraz zamiast skrzydeł posiadających na plecach osiem dodatkowych pajęczych nóg – spiderów.
    - Mów, po co naprawdę przyszedłeś Litharelu – powiedział Arak'shai z lekkim znudzeniem w głosie, biorąc z półki ostatni potrzebny składnik.
    - Krążą plotki o pewnym wojowniku, który przybył z przeszłości.
    - Co!? - powiedział demon z lekkim rozbawieniem. - Wojownika z przeszłości? - wybuchnął sztucznym śmiechem. - Chyba nie myślisz, że to prawda? - Jego mina zrzedła.
    - Tak mówią. Ponoć zwie się Senero.
    Gdy demon usłyszał to imię, w jego oczach było widać złość. Dobrze pamiętał tego wojownika, czy raczej łowcę. Strasznie go nienawidził po tym, już w dalekiej przeszłości Arcydemon chciał podbić ten świat. Wtedy pokonał go Senero i wysłał do piekła, z którego teraz wyszedł. A teraz Senero jakoś przeskoczył w czasie i po tysiącu lat znów chce go pokonać. Tylko Senero wie jak go unicestwić, więc to on jest teraz największym zagrożeniem. Arcydemon odłożył wszystko, co trzymał na najbliższej półce i zwrócił się do Lithraela:
    - Wyślij patrole, niech flyerzy go znajdą – powiedział ze złością. - On jest zagrożeniem dla nas wszystkich, przez niego możemy przegrać tę wojnę. Trzeba go zabić.
    - Tak jest panie - powiedział Lithrael i odwrócił się w stronę drzwi, aby już wyjść.
    - Nie, czekaj – zawołał w ostatniej chwili demon. - Zmiana planów. Niech zajmie się tym ktoś inny. Ktoś, kto już raz walczył z Senerem i z chęcią zakończy to, co uprzednio mu nie wyszło.
    Arcydemon położył wszystkie składniki obok glifu na ziemi i podszedł do półek. Na jednej z nich znajdowała się czarna moneta, na której został wyryty napis w pradawnym magicznym języku, który w tłumaczeniu oznaczał Siódmy Legion. W dzisiejszych czasach tylko parę osób potrafiła odczytać ten napis.
    - Osobiście udam się do Altaru i przywołam tego, który się z nim poradzi – powiedział demon, po czym dał znak Lithraelowi, aby już sobie poszedł.
    Lithrael wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a demon złapał monetę w garść, podbiegł w stronę okna i wyskoczył przez nie. Poleciał w stronę magicznego stołu zwanego przez magów altarem. Znajdował się w tych samych górach co twierdza Arak'shaia, tylko że twierdza znajdowała się na wschodzie na południowym stoku, a Altar na zachodzie na północnym stoku.

***

    Demon leciał tak przez parę minut. Mimo iż latał szybciej niż większość magicznych zwierząt, to dla niego to i tak było za długo i postanowił, że jakoś musi popracować nad swoją szybkością.
    Altar znajdował się w jaskini, do której wejście znajdowało się od północnej strony gór. Arak'shai wylądował na półce skalnej przed jaskinią i wszedł do niej, dalej trzymając monetę w ręce.
    Jaskinia od środka wyglądała cudownie. Paręnaście metrów od wejścia znajdował się Altar, duży kamienny stół o wysokości mniej więcej do bioder, a na nim wyryty w skale o wiele potężniejszy magiczny glif. Dookoła altaru, z czterech stron, z sufitu wystawały różowo-fioletowe duże kryształy. Było ich cztery, każdy z innej strony, a wszystkie były skierowane w środek magicznego glifu. Za Altarem znajdowała się ogromna jaskinia, wypełniona mniejszymi kryształami. Każdy taki kryształ to potężna moc. Dlatego demon musiał tu przylecieć, tutaj znajduje się najpotężniejsza magia i tylko tutaj mógł wykonać zaklęcie, na którym mu zależało.
    Wziął więc monetę oraz leżący na altarze srebrny sztylet. Złapał obie te rzeczy do lewej ręki, po czym przeciął sobie nożem prawą dłoń. Co dziwne, z rany poleciała krew, mimo iż cały arcydemon był z popiołu. Stało się tak, dlatego że ów sztylet został zaczarowany i jest wykonany z bardzo rzadkiego metalu. Sztylet przeciął duszę demona, a krew jest jej nieoderwaną częścią. Sztylet może on zranić każdego, ale magia, która go stworzyła, nie pozwala nikogo nim zabić, ani on sam nie może opuścić terenu jaskini.
    Następnie Arcydemon wziął do zakrwawionej dłoni czarną monetę. Wysunął zaciśniętą pięść z nią nad altar, powiedział parę słów w pradawnym magicznym języku i wypuścił z dłoni monetę.
    Zakrwawiona moneta uderzyła o stół, co wydało dźwięk, który odbijał się echem w całej jaskini. Następnie moneta zaczęła mocno dymić. Tworzyła dużo czarnego jak noc dymu, który powoli obejmował całe podłoże jaskini. Następnie dym z monety wstrzelił do góry, tworząc na chwilę czarny filar, który następnie się rozwiał, ale na jego miejscu pojawiła się istota. Odziana była w czarny, długi płaszcz, taki jaki mają magowie, sięgający od głowy po stopy. Miała również założony na głowę kaptur. Nie było jej widać twarzy, jedynie dało się dostrzec świecące czerwone oczy. Zza postaci z pleców wysunęły się paski materiału. Działały jak macki, które istota bez problemów kontrolowała. Tylko że te przypominały coś na wzór bardzo trwałych pasków kruczoczarnego materiału.
    Arcydemon spojrzał w jej czerwone oczy.
    - Witaj, Zionie - odezwał się po chwili.
    - Witaj Arak'shai. Miło mi ciebie znów widzieć – odpowiedziała mu zakapturzona postać. - Milo widzieć byłego towarzysza znów przy życiu. Jak tam było w piekle? - Mroczna postać uklękła na jedno kolano, aby zrównać się z arcydemonem i spojrzała mu głęboko w oczy.
    - Nie o tym chciałem z tobą porozmawiać - powiedział demon lekko rozzłoszczony. - Mam twoją monetę, więc musisz się mnie słuchać, ja ci teraz wydaję rozkazy.
    - Jestem taki głupi, czy wydaje mi się, że moneta sobie leży obok mnie? - Zion udawał niewinny głos i podniósł monetę z altaru. - O, patrz... oto ona - pomachał nią przed oczami demona.
    Arak'shai szybko machnął ręką i wyrwał monetę z rąk Ziona.
    - Dobrze wiesz, że jest moja. - Zion wstał i zszedł z altaru obchodząc arcydemona.
    - Skoro przyzywasz mnie z tego więzienia, musi chodzić ci o coś ważnego. Więc... co to jest? - nachylił się w stronę demona.
    - Mam dla ciebie misję, z której się ucieszysz... – przerwał na chwilę, po czym dodał – Masz zabić Senera.
    Oczy Ziona zwęziły się, przez co było widać, że już coś planuje. Po chwili było słychać jego głośny śmiech, który odbijał się echem w całej jaskini.
    - Widzę, że ktoś wrócił, aby ciebie pokonać - Zion nie przestawał się śmiać.
    - Po prostu to zrób, dobrze wiem, że ostatnio ci się to nie udało, czyżbyś był taki słaby, że nie potrafisz zabić jednej osoby? - arcydemon skrzyżował ręce i spojrzał z rozbawieniem na Ziona.
    - Wedle życzenia - odpowiedział mu z widocznym gniewem w głosie. - Zabiję go, bo to proste.
    Zion szybko podniósł lewą rękę do góry i mgła, którą tworzył pod stopami, buchnęła do góry, zasłaniając go, a następnie cała mgła z jaskini się rozwiała. Po Zionie nie było śladu. Arcydemon spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń, po czym drugą ręką rzucił zaklęcie leczenia i wyleczył swoją ranę.
    - Lepiej, aby więcej krwi tu nie zostawił – powiedział sam do siebie i wrócił do swojej siedziby.

Królestwo Arkadii: Popielasty DemonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz