7. Głos

158 21 3
                                    

Pierwszą rzeczą, jaką udało jej się dostrzec była ciemność.
Kiedy widzi się ciemność, nie widzi się nic.
Ale czy ciemność na pewno jest niczym? Jedynie pierwotnym bytem, czy zwykłą pustką bez granic?
Wtem w blasku światło narodziło się z ciemności, ponieważ ciemność bez światłości istnieć samoistnie nie potrafi. A ze światła narodziło się wszystko co dobre - miłość, honor i prawda. Ciemność zaś matką nienawiści, zgorszenia i fałszu. Mimo tego, że to co dobre jest silniejsze od tego co stworzyła ciemność, to bez zła nie byłoby dobroci, tak jak i bez życia nie byłoby śmierci.
Wtem wszystko to co zrodziło się z innnych istnień otoczyło ją niczym małe słońca i czarne kamienie, zataczając krąg dookoła niej coraz szybciej i szybciej, prędko wbiło się w jej serce - zło raniąc jak sztylet, a dobro lecząc śmiertelne rany. Był to silny ból, ale nie potrafiła wykonać ruchu, chociażby krzyknąć czy nawet szepnąć, czuła tylko jak jej serce przestaje bić a oddech przyspiesza rytm. Nie miała nad tym kontroli, zupełnie jak nad złośliwym snem, w którym ziszczają się najgłębsze lęki.
Nagle poczuła, że spada. Kiedy spojrzala w dół, ujrzała planetę ziemię, która przybliżała się z każdym jej oddechem o znaczną odległość. Szybciej. Bliżej. Bliżej...
I nagle huk! Upadła na marmurową posadzkę, a dookoła niej pojawiły się szczeliny i pęknięcia. Upadek był bardzo bolesny, prawdopodobnie połamały jej się żebra. Ale wciąż nie mogła wykonać ruchu z własnej woli. Leżała niczym szmaciana lalka na prastarej, popękanej posadzce, w budynku, który na pierwszy rzut oka przypominał świątynię. Miał bardzo wysoki sifit sięgający aż do chmur, ale budynek był tak zniszczony, że w sklepieniu ziała wielka dziura, ukazująca nocne niebo. Dookoła wszędzie rósł dziki bluszcz, a w posadzce dziury zrobiły wielkie korzenie drzew. Nagle jej serce ponownie zaczęło bić, a wraz z tym zdolność ruchu wróciła. Odrętwienie w kończynach powili zanikało, ale Marinette tak czy siak nie mogła się ruszyć, czując straszliwy ból w żebrach i innych posiniaczonych częściach ciała...
Niespodziewanie usłyszała szelest zza jednej zmruszałych kolumn. Spojrzała w tamtym kierunku, ale nic nie mogła dostrzec, ponieważ panowała tam głęboka ciemność. Jedynym źródłem światła były gwiazdy, które delikatnie mrugały z wysoko położonej dziury w sklepieniu.
- Co ja tu robię? - szepnęła do siebie - ja... ja chcę już wrócić...
Nagle i gwiazdy zgasły.
Zapadła chwila ciszy... nawet drzewa przestały szumieć, a świerszcze siedzące w bluszczu się odzywać, ale po tej chwili coś przerwało ciszę... Marinette zamarła.
Rozedrgany, świszczący i przyprawiający o dreszcze oddech, który napewno nie był jej oddechem, przeszywał powietrze niczym pocisk. Ktoś zbliżał się do niej, słyszała kroki na marmurowej posadzce, czuła drgania.
- A więc jesteś.
Głos który przemówił, był jeszcze gorszy od oddechu. Brzmiał, jakby tysiąc echo odezwało się zanim cokolwiek powiedzial. Był to kobiecy głos.
Marinette nic nie widziała i bała się bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Jej własny Głos zamarł jej w gardle, zaczęła się trząść.
- Marinette Chang, urodziłaś się dla tej chwili.
Usłyszała tuż przy jej uchu. Nagle poczuła na policzku dotyk zimnej jak lód dłoni, tak zimnej że skóra zaczęła ją piec. Dłoń przejechała po jej policzku i skierowała dotyk na jej kolczyki.
- Nie przejmuj się, nie umrzesz... - powiedziała postać swoim głosem wypranym z wszelkiej emocji - Jeszcze nie zadomowiłam się w twoim ciele... I w związku z tym... jeszcze nie dałam mu nieśmiertelności.
Mówiąc to kobieta odeszła kilka kroków wstecz.
- Jeszcze się spotkamy, duchu Marintte Chang. Twoje ciało i nazwisko bardzo mi odpowiadają...
Nagle piskliwy, głośny śmiech zabrzmiał echem po całej świątyni i urwał się niespodziewanie, tak jak się zaczął, ale drgał w głowie Marinette nawet wtedy, kiedy się obudziła.

NOTE OD AUTORE
Teraz to właściwie się zacznie... Koniec sielanki.

Miraculum: Rozdwojenie jaźniWhere stories live. Discover now