❝Mrs. Jefferson❞

540 61 38
                                    

            W całym swoim życiu Thomas nie przypuszczał, ba, nie przeszło mu nawet przez myśl, że człowiek jest w stanie odczuwać tak niezwykle silny ból w tak krótkim okresie, zwłaszcza w tych okrutnych czasach, w których przecież wszyscy umierali.

            Jednakże, pan Jefferson w opinii wielu człowiekiem nie był, od czasów, gdy w wieku trzydziestu trzech lat zasiadł do napisania Deklaracji. Zresztą, zdanie tak wielu Amerykanów (jak cudowne wydawało mu się wtedy używanie tego słowa) dotyczyło jeszcze Franklina i Adamsa, obchodząc szerokim łukiem, wydawałoby się, Livingstona i Shermana. Och, i jak słodkie były to czasy w porównaniu z ponurymi jesiennymi tygodniami, które przyszło mu teraz przeżywać. Majowe dni, które winny być przepełnione radością z narodzin jego córki, zdominowane zostały przez żal i strach.

            Czyż za całe poświęcenie, jakie włożył w budowę nacji, budowę tego cholernego kraju, który miał być wizerunkiem wolności, nie należy mu się wyróżnienie w postaci podarowania mu niepodległości, do której tak dążył? Oddzielenie bytu Marthy od kapryśnej choroby, ignorując jego osobę w tym zabiegu, i jak strasznie mu w tym momencie nie zależało na sobie, co sam skwitował w umyśle stłumionym chichotem, który zapewne rozległby się po pomieszczeniu, gdyby pani Jefferson mogła usłyszeć jego myśli.

            Thomas, pozwalając gorącemu, wrześniowemu powietrzu wedrzeć się do płuc, pochylił się nad kartką papieru, która leżała przed nim w oczekiwaniu na biurku, spokojna i nieświadoma wielkich zmian, jakie miały zajść, tknięta niewyraźnymi pociągnięciami pióra.

            Pan Jefferson miewał chwile, w których dopadała go melancholijna obojętność na świat, momenty, których istnienie pragnął przedłużać w nieskończoność, upajając się niewiedzą i niewinną nadzieją, że błogi stan nigdy nie opuści jego ciała. Z postanowień takich nie omieszkiwała nigdy wyciągać go małżonka; ileż w tej drobnej, trzydziestoparoletniej zaledwie kobietce było uszczypliwości i brawury!

            Thomas poderwał się z krzesła, przebiegając dystans pięciu metrów od biurka do łóżka Marthy, gdy usłyszał jej kaszel, sygnalizujący, że wybudziła się ze snu. Drobna kobieta wzdrygnęła się na dźwięk upadającego krzesła (czy Jefferson naprawdę powinien przejmować się swoimi meblami w tak żałosnej sytuacji?), które z niewypowiedzianą gracją uderzyło o podłogę, szarpnięte siłą poderwanego ciała Thomasa, który spoczywał teraz obok niedawnej panny Wayles, obserwując ze zmartwieniem każdy milimetr jej twarzy. Oczy małżonki pana Jeffersona, przepełnione zmęczeniem, a o których autor Deklaracji Niepodległości mógł pisać piękne periodyki, spojrzały na mężczyznę ze swoją figlarną manierą, dając Thomasowi pewność, że wciąż spogląda na Marthę, żywą Marthę, która nie podda się chorobie.

            – Thomasie – westchnęła cicho, marszcząc brwi, co było do niej niezwykle niepodobne, a następnie kontynuowała delikatnym głosem. – Przemęczasz się, myśląc o mnie.

            Kobieta sięgnęła, nie patrząc, po rękę Jeffersona, który to w końcu podał jej swoją dłoń, widząc jej wysiłki. Panna Wayles wygięła blade usta w uśmiechu, zanim stwierdziła radosnym szeptem, jakby oznajmiała mu nadejście nowej wiosny:

            – Z pewnością poradzisz sobie beze mnie. Spójrz tylko; od czterech miesięcy przykuta do łóżka, wyglądam żałośnie. Lepiej, żebym teraz umarła, niż...

            – Nie kończ – przerwał jej ostro Thomas. Przymknął oczy, dodając już ciszej. – Nie kończ, proszę, Martha. Oboje wiemy, że nie umierasz, doktor...

            – Oboje wiemy, że to kłamstwo, panie Jeffersonie – odparła spokojnym głosem Martha, bez cienia lęku, który natomiast rozchodził się po ciele mężczyzny.

❝PANI JEFFERSON❞ -【HAMILTON/ORIGINAL STORY】Where stories live. Discover now