Rozdział 1. W prezencie śmierci.

3.8K 272 89
                                    

  Z dobrych kilka lat potem... 

Zaczynam biec, kiedy żółty autobus właśnie podjeżdża pod mój przystanek, a ja znajduję się od niego jakieś dobre pięćdziesiąt metrów. Plecak dudni na moich plecach z każdym krokiem, a myśli wyciskają pot na moje czoło. Znowu spóźnię się do szkoły! Ale co mnie to właściwie obchodzi?! 

 Dostrzegam grupkę dziewczyn, siedzących na ostatnich siedzeniach. I równie dobrze dostrzegam ich podłe uśmiechy i nieme słowa, które między sobą wymieniają. Nigdy się nie odczepią. A tym bardziej nie zechcą stracić okazji na wyśmianie wielkiej ignorantki, mistrzyni spóźnień i wagarów, bezczelnej, a jakże!, Wakry Lejsis. 

 Przyśpieszam tempa. Jeszcze tylko kilka metrów i będę w autobusie.

 Słyszę dzwonek. Drzwi się zamykają. Mój pojazd odjeżdża.

 Widownia z tylnych siedzeń uznaje to za przedni żart i chórem wybucha śmiechem. 

 Zatrzymuję się, czując jak gniew momentalnie pokrywa każdą komórkę mojego ciała. Czuję jak zaraz eksploduje coś pod moją skórą, chciwie łechcąc moje wnętrzności. Czuję, że nie zatrzymam lawiny, która zalewa mnie aż po czubki palców. 

 Dobrze. Zezwalam. Popamiętają mnie.

 Łapczywie wciągam powietrze do płuc. Palą mnie wszystkie mięśnie od niemałego wysiłku. Serce wali mi jak młotem. A na usta wychodzi najpodlejszy uśmiech, na jaki mnie stać. 

 Wyciągam telefon i wyszukuję profil internetowy Anki Sandrewskiej, tudzież głównej przewodniczącej dziewczyn, które uczestniczyły w obserwacji moich starań dostania się do autobusu. Już od dawna mam z nią na pieńku. 

 Zapisuję jej zdjęcie profilowe - równie ohydne jak jej wnętrze -  i zaczynam przerabiać. Żadnym problemem nie dla mnie jest rozszyfrowanie jej hasła (cudnaja33!, cóż za banał) i wstawienie pięknej przeróbki na jej profil. Już od dziecka potrafiłam zajmować się elektroniką, ale to dopiero sierociniec nauczył mnie, jak można ją używać na własny koszt. I dzisiaj ta umiejętność bardzo mi się przydaje.  

 Chowam telefon do plecaka i siadam na przystanku autobusowym. Nie mija chwila, kiedy czuję jak zaczyna wibrować i doskonale wiem, co to oznacza. W szkole rozpoczęła się gówno-burza. 

~~

 Kiedy w końcu udaje mi się dotrzeć na teren mojego liceum, słońce podkręca swój rytm do maksimum możliwości. Zaczynam gotować się w swoich długich spodniach. Jeszcze chwila i zacznę się pocić jak świnia. 

 Otwieram drewniane drzwi szkoły. Jest już dawno po dzwonku na lekcje, a cisza wydaje się nie do zniesienia. Żadnego ucznia, żadnej żywej duszy.

 Kieruję się w stronę szatni, kiedy znowu słyszę jak otwierają się drzwi.

 Odwracam się. W moim kierunku biegnie jakiś chłopak w trzy czwartych spodniach. Krótko ścięte włosy zaczesał na wysoko postawioną grzywkę. W ręku trzyma pogiętą kartkę, a sądząc po jej wyglądzie, musiała być często składana i rozkładana. 

 -Przepraszam! - krzyczy. Dopiero teraz widzę, że na nosie ma okulary. – Przepraszam!

 Omiatam go wzrokiem, ignorując jego nawoływania i ponawiam próbę dostania się do szatni. Dlaczego miałabym się przejmować zapewne nowym uczniem? W całym budynku jest ich setki, a dla nich też nie poświęciłabym swojego cennego czasu. 

 - Poczekaj! Mogłabyś mi powiedzieć, gdzie znajdę szatnię? - Dorównuje mojemu kroku, dysząc tuż koło mojego ucha. Spoglądam na niego, a on obdarza mnie czymś w rodzaju uśmiechu, który w jego mniemaniu ma być zarazem arogancki, nonszalancki i Bóg wie, jaki jeszcze. 

Dni śmierci. Czyli 1000 śmiertelnych wypadków Wakry Lejsis.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz