Listopad, 1939r.

Zacznij od początku
                                    

Gdy adrenalina opadła poczułam lepką maź spływającą po moich policzkach. To była krew. Gdzie nie gdzie czułam poobijaną skórę i kilka siniaków. Poczułam w końcu ból. Nie spowodowany emocjami tylko prawdziwy ból, który mogłam poczuć. Jeszcze wiele razy będę doświadczać tego rodzaju bólu. Z czego się cieszę.

Wracam do domu, zakrywając policzki kołnierzem. Jest już późno. Kładę się do łóżka i spoglądam w okno, widzę gwiazdy. Podnoszę się i siadam na parapecie. Ciemne niebo rozświetla migoczące punkciki. Tak samo jest z życiem. Może być ciemne i okropne, ale są miejsca, rzeczy i ludzie, które są moim prywatnym promykiem nadziei. Ta gwiazda po prawo to Janek obok Tadeusz a pod nimi Maciek. Po drugiej stronie jest mama i tata. W centrum jest Warszawa. Moje przemyślenia przerwał szloch mamy. Po raz kolejny od zabrania taty znowu słyszę jej płacz. Dreptam do jej pokoju, uchylam skrzypiące drzwi i siadam obok niej. Tulę ją do serca i uspokajam. Kilka minut później zmęczona płaczem zasypia mi na rękach. Spoglądam na jej spokojną twarz. Nie mam pojęcia co ta kobieta zrobi w przyszłości. Wiem tylko jedno.

— Nie martw się. Będę przy tobie, obiecuję ci to — szepczę okrywając ją kocem.

***

Minęło kilka dni od incydentu z siniakami i krwią na policzkach. Co prawda jak Pola Negri nie wyglądam, ale bywało gorzej. Teraz późnym popołudniem idziemy z chłopakami na spacer. Maciek sam wymyślił gdzie się udamy i tu zaskoczę każdego. Nie do restauracji, nie do jego mieszkania, nie do parku tylko na most. Tak dobrze powiedziałam - na most Stanisława Poniatowskiego. Glizda zaczął wywody, że ,, Tam wieczorem jest ślicznie, to chociaż popatrzę na coś ładnego a nie na wasze ohydne, przestarzałe i przereklamowane twarze". Powiedział mi Tadeusz z akcentem i gestykulacją kropka w kropkę Dawidowskiego. Oczywiście na koniec Zocha wybuchł śmiechem, więc tym się nie przejęłam.

Podbiegłam do tramwaju (oczywiście i dzisiaj był zatłoczony) i już ujrzałam trójkę moich prywatnych muszkieterów. Przypomniało mi się gdy ich pierwszy raz zobaczyłam:

Siedziałam na korytarzowej ławce w budynku liceum Batorego wraz z Danką. Wtedy do właśnie podbiegł do niej rudzielec, niskiego wzrostu.

— Duśka, co ja miałem kupić? — spytał rozgorączkowany

— Tępaku, sól dla mamy — z ironią w głosie odpowiedziała Danka.

Właśnie wtedy pierwszy raz przestawiła mnie temu w gorącej wodzie kąpanemu chłopakowi - Jankowi Bytnarowi.

Najbardziej figlarny z uczniów był wysoki, ale przystojny chłopak. Pewnego dnia chwycił moją książkę od algebry i podniósł najwyżej jak mógł. Co mogłam zrobić? Mała, chyda i na dodatek obruszona, kopnęłam go w mały palec i jednej z nóg. Od razu oddał mi książkę.

— Uważaj kogo kopiesz. Może kiedyś będę twoim mężem i co będziesz dzieciom mówić? —uśmiechnął się

— Chciałbyś — przekręciłam oczami.

— Jestem Maciek — przedstawił się.

Jak poznałam tych dwóch, powoli zaprzyjaźniłam się z ostatnim - z Tadeuszem. Jego spokój czasami odstraszał na odległość (tylko czasami).

Uśmiechnięta minęłam pasażerów i podbiegłam do moich muszkieterów.

— No, w końcu jesteś. I z czego się tak cieszysz, co? — przywitał mnie Maciek

— Lubię na ciebie patrzeć, ot co — odwzajemniłam się słodkim uśmiechem.

— Na mnie, to już pewnie nie lubisz spoglądać, co? — upomniał się Bytnar

Zanim Poszliśmy na ŚmierćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz