Garnek

179 53 33
                                    

Historia będzie krótka i nudna — niczym moje życie.

Wszystko zaczęło się niepozornie — kiedy wielki Artysta zaczął mnie tworzyć.

Pamiętam bruzdy na jego czole, gdy z pieczołowitością zaczynał układać swoje narzędzia. Gdy tworzył masę, z której miałem powstać. Jak feniks z popiołów chciałem się odrodzić z tej dziwnej substancji...

Ale chyba coś nie wyszło.

Klął jak szewc (a może On był szewcem? Któż to wie?)

Wyrok — moja masa była nieco zbyt rzadka.

Mogłem się nie udać.

Nie zlepić.

Nie stać się dumnym Garnkiem.

Garnkiem Garnkowskim, z rodu Garnkowskich.

Miałem dużo szczęścia, wszyscy mówili.

Niesamowite zrządzenie losu, twierdziła moja babunia. Kochana babunia...

A więc udało mi się.

Oto jestem.

Garnek Garnkowski.

To ja.

Jestem. Żyję.

Czy to nie cudowne?

Odpowiedź nie jest wcale tak prosta.

Ale może zacznijmy od początków.

Gdy zostałem definitywnie stworzony, uznałem, że wcale nie byłem zbyt urodziwy. Odznaczałem się raczej znikomą smukłością. Po prostu — byłem szerszy niż wyższy. Zwykła beczka w kolorze przejrzałego pomidora. Nieforemny, krzywy, z przebarwieniami — amatorszczyzna — mógłby ktoś powiedzieć. Jednak to ja byłem nieudany, reszta dzieł była nadzwyczajna.

Moi rodzice bardzo skrupulatnie dbali o moje wychowanie. Nieustannie coś wrzucali do mojego środka, chociaż czasem było mi zbyt ciężko. Było we mnie wolne miejsce, ale czułem się tak, jakby zaraz miało się ze mnie coś przelać. Nieprzyjemne uczucie. Zauważyłem także, że niektóre rzeczy powodowały rysy. Zbagatelizowałem to. Skoro rodzice powiedzieli, że tak ma być, to kimże miałbym być, żeby to oceniać? Przecież byłem tylko garniątkiem, przecież nic nie wiedziałem o życiu, przecież nie miałem prawa głosu, przecież powinienem się uczyć, a nie wyrażać bezsensowne opinie.

I chyba wtedy się zaczęło. Rodzice rzucali do mnie rzeczami, przez co się obijały. A rysy na mojej gładkiej powierzchni pojawiały się coraz częściej. Nie byli tym zadowoleni. Artysta milczał. Nie reagował. Czy tak miało wyglądać życie w szafce nr 2?

Aż wtedy w moim wnętrzu pojawiło się coś. Było takie śmieszne i włochate. No i cykało. Gdybym wiedział, co to bomba, nazwałby to coś włochate bombą. Ale że byłem tylko prostym garnkiem, porównałem to do minutnika. Czasem go słyszałem. Artysta używał go, gdy potrzebował odmierzyć idealnie czas. Ale po co? Tego nie wiedziałem. Ale wiedziałem, że każdy minutnik odmierza określony czas, a potem zaczyna przeraźliwie hałasować.

A więc czekałem. I się doczekałem.

Włochacz wybuchł.

Pojawił się huk, dym i mnóstwo zamieszania.

Rodzice powiedzieli mi, że to dojrzewanie. Co to jest D O J R Z E W A N I E?

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było pomieszanie się rzeczy we mnie. Wiecie, zawsze najważniejsze rzeczy były na wierzchu. A teraz te mało ważne stały się najważniejszymi i wcale mi się to nie podobało! To było bez sensu.

Potem zaczął mnie obrastać taki dziwny nalot. Niby każdy taki miał, ale wstydziłem się go. Był taki... dziwny, sprzeczny ze mną.

Rodzice przykręcili śrubę. Tłumaczyli to tym, że staję się już dorosłym garnkiem, że niedługo będę służył ludziom, więc muszę się wszystkiego nauczyć.

Jednocześnie zauważyłem, że po tym wybuchu mogłem znaleźć od wewnętrznej stronie małe dziurki. Nie przechodziły na wylot ani nikomu nie przeszkadzały, więc je zignorowałem. Zbagatelizowałem także to, że się powiększały, a przez nie napływały do mnie dziwne emocje.

Wszyscy twierdzili, że to przez hormony i mam przestać wymyślać. Kazali mi zachowywać się normalnie i zacząć przygotowywać się do trzymania substancji, tak samo jak człowiek miał to robić w niedalekiej przyszłości.

Ale nie umiałem. Nie potrafiłem. Czułem się tak bardzo beznadziejny. Bezużyteczny. Jak śmieć. Zbędny.

Usuwałem się w kąt, chciałem spokoju.

Nie rozumiano tego. Nazywano mnie niewdzięcznym leniem, wyzywano od tych najgorszych szmatławców.

A wtedy zauważyłem moją szansę. Gdy byłem mały, starsi kumple z półki opowiedzieli mi historię, że ludzie nie wezmą mnie do siebie, jeśli będę obtłuczony i porysowany. Straszyli mnie, a raczej próbowali przestraszyć, że zostanę w szafce sam — skazany na samotność, a potem na ogień. Piekielny, powtarzali z nabożną czcią.

Zacząłem niszczyć się. Powoli. Bezustannie. Sukcesywnie. Do celu. Sprawiało mi to chorą przyjemność. Stawałem się szalonym sadystą, ale podobało mi się to. Uwielbiałem spojrzenia wymieszanej pogardy ze współczuciem, a finalnie lodowatą apatią.

Czułem się dumny. Cholernie dumny. Chociaż trwałem w szaleńczym kole pełnym autoagresji, nie uważałem tego za coś złego. Wtedy wydawało mi się to wszystko tak cudowne, idylliczne.

Moje działania pewnie nie wybiegły dalej, gdyby nie pewien incydent w naszej małej społeczności. Pamiętam to, jakby to było dzisiaj. Rodzice byli w pracy — był to jeden z TYCH dni, gdy kręciło się więcej niż zazwyczaj ludzi. Słyszałem wesołe pobrzękiwania, które powstawały, gdy sztućce całowały talerze. Widziałem smukłe łyżki, które nagie pluskały się w zlewie. I wtedy podszedł człowiek. Stanął przed naszą szafką, więc miałem czas, aby mu się przyjrzeć. Miał jasne włosy, zupełnie jak Artysta, a w nich pozaplatane różowe wstążki. Czasami my też byliśmy nimi oplątani — gdy szliśmy do innych ludzi już na zawsze.

Nasz burmistrz stanął na przodzie — należało z honorami powitać gościa. Człowiek sięgnął pulchnymi palcami po niego i strąciło go. Może przypadkiem. Nie mam pojęcia. Burmistrz spadł i roztrzaskał się. Jego morderca zaczął krzyczeć, a jego twarz stała się mokra. Doprawdy dziwne zjawisko.

Artysta na chwilę zamarł, a potem machnął ręką. Powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę - „Nie szkodzi. I tak go nie lubiłem". To złamało mi serce. Nasz stary, poczciwy burmistrz. Nasz Twórca zabrał robiącą hałas istotę i oddał ją jakiemuś innemu człowiekowi, a sam zaczął zbierać szczątki burmistrza. Chciałem go powstrzymać, on zabierał naszego przyjaciela! Niestety nie mogłem — ojciec trzymał mnie zbyt mocno, choć nie bez wstrętu w oczach.

Burmistrz został posprzątany i wyrzucony do śmieci. Tam kończyły wszystkie odłamki z naszych ciał. Moje odpryski z brzegów też powinny gdzieś tam być.

To dosyć traumatyczne przeżycie pokazało mi, że mam jeszcze jedną szansę na zniknięcie z tego świata. Myślałem o niej coraz częściej — uporczywie kołatało się w moich myślach, nie pozwalało zasnąć. Zdarzyło mi się nawet na praktykach w szkole przestać być szczelnym tylko przez tę jedną świadomość. Nic więcej mnie już nie obchodziło, byłem tym zaślepiony.

W końcu podjąłem decyzję. Przygotowałem się. Zamierzałem zrobić TO — skoczyć z półki.

Skoczyłem.

Rozbiłem się.

Umarłem.

Przegrałem z własnymi słabościami.

A Ty?  

Krótka historia o istocie garnka ✓Where stories live. Discover now