Rozdział 1

3.5K 160 35
                                    


Gdy wieczność stawać się zacznie na Ziemi

i obowiązki serca kamień przejmie,

ty będziesz trwaniem, które się nie zmieni.

Ja pragnę więcej: aby żyć śmiertelnie.

__________________


Pokój był skromny, ale, mimo wiekowych mebli z ciosanego drewna, nie można było mu odmówić elegancji. Książki stały starannie poukładane na regałach, a na oparciach bordowych foteli spoczywały dziergane serwetki. Podobne akcenty można było dostrzec na salonowym stoliku oraz parapecie, o który aktualnie opierał się młody mężczyzna, wyglądając przez otwarte okno na ruchliwą uliczkę, gdzie mieszkańcy uwijali się w lipcowym żarze. Siedział wygodnie na jednym z foteli, twarz miał zamyśloną, a ciemne kosmyki włosów przyklejały mu się do spoconego czoła. Pochylił się jeszcze bardziej w stronę framugi, jednak wiatr tego dnia nie zaszczycił Paryża, a do pomieszczenia wpadały jedynie kolejne fale gorąca.

– Byłoby ci wygodniej, Ludwiku, gdybyś zrzucił z siebie ten przeraźliwie gruby płaszcz – Usłyszał z wnętrza pomieszczenia. – Na sam jego widok gotuję się od środka.

Nim mężczyzna oderwał się od parapetu i zasiadł prosto w fotelu, Juliusz zdążył już podejść do stolika naprzeciw gościa i postawić na nim dzban z bursztynowym napojem. Nawet on, mimo wrodzonej potrzeby noszenia się w najlepszym stylu, postawił dziś bardziej na wygodę, wymuszoną przez tak wysokie temperatury ostatnich dni. Na białą koszulę z szerokim kołnierzem zarzucił jedynie seledynową kamizelkę, nawet jej nie zapinając, jednak chcąc tym akcentem zachować chociaż resztkę gustu.

Podszedł do jednej z wysokich szuflad i, otworzywszy ją ze zgrzytem, wyjął dwie filiżanki ozdobione drobnymi, kwiecistymi wzorami.

Ludwik Nabielak poprawił kołnierz swojego dokładnie zapiętego, czarnego płaszcza, który krojem i rodzajem materiału nadawał się bardziej na syberyjskie mrozy niż środkowo–europejskie lato.

– To nie jest konieczne. Przywykłem – powiedział, gdy tamten postawił przed nim filiżanki i zasiadł w fotelu naprzeciwko. – To krój napoleoński. Nawet hafty pod kołnierzem są idealnie odwzorowane.

Słowacki pokiwał głową. Doskonale zdawał sobie sprawę z powodu noszenia takiego płaszcza. Trudno było to zresztą przeoczyć, widując na ulicach od niemalże roku zbite masy polskich emigrantów w jednakowych płaszczach i wysokich, wojskowych butach. Początkowo wydawało mu się, że to jedynie desperackie grono wielbicieli Napoleona, który zmarł pół roku wcześniej. Sporo takich się wiązało i niezwykle szybko znikało z jakiejkolwiek opinii publicznej. Jednak ta fala ciemnych płaszczy nie milkła. Coraz częściej, wchodząc do polskich kawiarni, miał okazję posłuchać o tajemniczym Towiańskim, który przybył nie wiadomo skąd i zrzesza wokół siebie Polaków, mianując się przy tym nowym mesjaszem i przyszłym zbawicielem narodu. Słowacki już raz zetknął się z postacią, mającą się za boskiego wybrańca, cierpiącego za miliony, także od razu podchwycił prześmiewczy stosunek do owego tajemniczego zgrupowania. Tajemniczego jednak tylko początkowo, gdyż wkrótce towiańczycy – jak sami siebie nazywali – rozpoczęli czynną działalność na arenie publicznej. W środowisku emigranckim, a i nie tylko, aż grzmiało od opisów głośnych mszy Andrzeja Towiańskiego, organizowanych w Notre–Dame de Paris, wypełnionym histerycznymi krzykami i płaczem jego wyznawców, rzucających mu się do nóg. Tym bardziej więc Słowacki był zdziwiony, że o głównym sprawcy tego cyrku dowiedział się dopiero miesiąc później, od panny Bobrowej. Siedział wówczas przy kominku głaszcząc jej śnieżnobiałego kota, którego zmyślnego imienia nigdy nie potrafił zapamiętać i który za żadne skarby nie chciał zejść z jego kolan. Joanna siedziała obok, wertując niecierpliwie jakąś księgę i, jakby od niechcenia, opowiadając świeżo zasłyszane plotki z paryskich salonów. Juliusz świetnie pamiętał ten wieczór, nie tylko dlatego, że Bobrowa mimochodem wspomniała nazwisko Mickiewicza, który demolował właśnie powszechne uznanie, którym tak cieszyło się College de France, swoimi towianistycznymi przesłaniami. Pamiętał też, jak bardzo chciał wówczas pochylić się i złapać jej drobną, smukłą dłoń w swoje chude palce. Chciał, aby te bystre, błękitne oczy oderwały się choć na moment od kartek i spojrzały w jego zlewające się z ciemnymi tęczówkami źrenice. Chciał, żeby zastygli w takiej pozycji, bo żadne nie musiałoby wtedy nic mówić. Zrozumieliby się bez słów.

SkazaniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz