Rozdział 20 (19.02.2017 urodziny Kacpra)

Start from the beginning
                                    

-co nie? Dobra teraz ja, puszczam coś co mi się kojarzy odrobinę z pracą wykonywaną przez zwiadowców. „Maska Zorro", sorry Wicher, ale jest tylko po angielsku, odpalę napisy, tylko że one są... dziwaczne- powiedział Kacper, odpinając pendrive i klikając w komputerze myszką od Tymka. Włączył film.

***

Popłakałam się obserwując scenę śmierci Diega. W sumie dobrze, że Rafael i ten Kapitan Love zginęli, skoro byli w stanie zrobić coś takiego.

-dobra, ten film faktycznie mi się mocno kojarzy z pracą zwiadowców, i naszą też- szturchnęłam siedzącego obok mnie Tymka.

-co nie? Pasuje, a zwłaszcza do ciebie, Zoja- oddał mi szturchańca przyjaciel

-Nie wiem co robicie, tam na górze, ale chodźcie już na kolacje!!- usłyszeliśmy jak tata Kacpra nas woła. Wstaliśmy z materaca, Kacper wyłączył lapka, po czym wyszliśmy z pokoju, na korytarz i stanęliśmy przy schodach. Tymek nie bawił się w schodzenie tylko usiadł na poręczy i zjechał na dół. Kacper powtórzył jego gest, aczkolwiek trochę wolniej jechał, a ja wlazłam na balustradę i skoczyłam w dół, celując tak by nie trafić na niższy poziom schodów, a od razu na sam dół. Pobiegliśmy na kolację.

Siedzieliśmy przy stole, kiedy to Fryderyk zrzucił przysłowiową bombę.

-Czemu to niby mam traktować twoich kolegów, młody jak ludzi, skoro nimi nie są? - zapytał, kiedy Tymek poprosił go o podanie chleba.

-to czy jesteś człowiekiem, czy nie zależy od twojego zachowania, a nie od tego jakie masz geny, na przykładzie Hitlera patrząc- powiedziałam, wychylając się zza Tymka. Tak przyznaję się, kupiłam sobie podręcznik do podstawówki i nudząc się w szpitalu, przeczytałam od początku do końca.

-potwierdzam- odezwał się Kacper, odrywając się na moment od tego co obecnie robił ze swoim tatą. Przed nimi na stole leżało sporo części i stał otwarty laptop taty Kacpra.

- Nie baw się w rasistę, bracie- powiedziała Zofian, grzebiąc w talerzu.

-Dzieci, zachowujcie się- upomniała nas mama Kacpra- Pamiętajcie zanieść talerze do zmywarki, ja idę się położyć. Dobranoc- wstała od stołu. Skończyłam jeść i podobnie jak mama Kacpra, zostawiłam towarzystwo przy stole. Na wieczór miałam znacznie ciekawsze plany, takie jak kolejne ćwiczenia z gry na Zośce. Obecnie rozgryzałam tą „Burzę" która mi się kiedyś przyczepiła. Parę dni temu wyciągnęłam też od Kacpra pozwolenie na wygrzebanie z jego internetu i zamówienie sobie śpiewnika z akordami i nutami, z tymi ostatnimi wciąż miałam problemy, a przepisywanie wszystkiego z internetu do zeszytu bywało... trudne.

Odniosłam talerz i nóż do zmywarki, po czym ulotniłam się na górę. Z pokoju Zofiana wzięłam Zośkę, wraz z moim notatnikiem, gdzie zapisywałam wszystkie piosenki, które udało mi się wygrzebać z internetu. Pobiegłam z tym na strych i zagrzebałam się w kącie. Miejsca było tam tylko na tyle by usiąść, o wstawaniu nie było nawet mowy. Nad głową, przez cienkie pokrycie słyszałam padający śnieg, płatki cicho opadały na dach i tworzyły warstwę bieli. Dzisiaj rano słyszałam, jak ktoś mówił, że co roku 19 lutego pada śnieg, nawet jeżeli poza tym zima jest całkowicie bezśnieżna. Otworzyłam notatnik na odpowiedniej stronie i ustawiłam na strunach pierwszy akord. Musiałam się pilnować by nie wysuwać pazurów u lewej ręki. Uderzyłam po raz pierwszy w struny. Jakiś czas później, kiedy już skończyłam wiedziałam, że parę rzeczy zdecydowanie było jeszcze do poprawy, ale całość nadawała się już do użycia. Przewróciłam stronę, parę dni temu przepisałam sobie nuty do piosenki pod tytułem „kołysanka dla Nieznajowej". W książce, którą dostałam od Zofiana wraz z Zośką miałam rozpisane jak przepisać nuty na tabulaturę, z której mi się łatwiej grało. Niezbornie rozległy się pierwsze dźwięki.

Po chwili już wiedziałam, że najwięcej problemów, przynajmniej na razie sprawią mi rytm i przygrywka. Odłożyłam Zośkę na bok i przewróciłam stronę w notatniku, poczułam nagle nieodpartą potrzebę pokazania jak kiedyś wyglądali moi rodzice i dziadkowie. Nie umiałam zbyt dobrze rysować, ale od czego magia. Wzięłam głęboki oddech i wyobraziłam sobie moich dziadków, stojących z uśmiechami obok siebie, na ramieniu dziadka siedział Zachód. Położyłam płasko dłoń na kartce i skupiłam się na obrazie. Chwilę później prychnęłam i wyrwałam stronę, zamiast oczekiwanego obrazka wyszły mi pomieszane kolory i kształty. Nie o to mi chodziło! Spaliłam kartkę małą iskrą, uważając jednocześnie by niczego nie podpalić. Choć, to mi się udało, pomyślałam ponuro, ale po chwili wzięłam się w garść i ponowiłam próbę, tym razem było już widać zarysy postaci, choć rozmyte i nieostre. Za nimi niewyraźnie rysowało się coś jakby morze, takie jak obserwowałam na zdjęciach chłopaków z wakacji. Skupiłam się jeszcze bardziej, kontury powoli się wyostrzały, ale było to trudne i już po chwili burczało mi w brzuchu, a przecież niedawno zjadłam dużą kolację! Dobra, zanim pójdę coś zjeść, skończę jeszcze z tym drugim moim pomysłem.

Kiedyś, z czystej ciekawości zajrzałam do chaty mojego taty, wtedy była zakurzona i zarośnięta pajęczynami, ale wciąż można było sobie wyobrazić, jak wyglądała wcześniej. Wyobraziłam sobie moich rodziców jak siedzą na ganku i patrzą na śnieżycę. Skupiłam się na tym widoku tak bardzo, że prawie mogłam zobaczyć ten obraz na żywo! Położyłam dłoń na kartce i poczułam, jak opuszcza mnie część energii, ale mniejsza niż poprzednio. To naprawdę działało, obrazek przenosił się z mojej wyobraźni na kartkę! Wyglądał na zdjęcie, nie coś narysowanego, jak w przypadku poprzedniego widoku. Po chwili patrzyłam na obrazek, który wyglądał, jakby ktoś zrobił zdjęcie i delikatnie rozmazał krawędzie. Dopiero teraz się zorientowałam, że opadły mi osłony i zużyłam tak dużo energii,, że mój organizm sięgnął do zapasów, co w efekcie sprawiło, że brzuch mi się zapadł, a żebra zaczęły się odbijać na tyle mocno, że można je było dostrzec przez koszulkę! Odłożyłam mój notatnik na podłogę obok Zośki i wyczołgałam się z kąta. Miałam problem ustać na nogach, tak byłam wyczerpana, a chmura wielobarwnego dymu, zwykle tańcząca mi po futrze, dziś poruszała się bardzo niemrawo, co ciekawe, wyglądało na to, że zużyłam najwięcej tej magii, która oznaczała się brązem, obecnie prawie niewidocznej, chociaż ostatnimi czasy ustawiał się ten kolor na granicy pomarańczu ognia i żółci wiatru. Nie miałam siły na skakanie na dół czy schodzenie po schodach do pokoju Zofiana. Znając prosty fakt, że nie każdy wie o mojej dziwacznej diecie wzięłam ze sobą trochę kupionej w sklepie szynki. Przewoziła się łatwiej niż zając czy bażant, a mogła mi dostarczyć wystarczająco dużo energii. Usiadłam na poręczy i przytrzymując się osłabionymi rękami zjechałam na piętro z pokojem Zofiana. Z mojego plecaka wygrzebałam paczkę żywieniową i pochłonęłam wszystko, nawet nie czując smaku, chociaż możliwe, że w ogóle go tam nie było. Dopiero wtedy padłam na moje legowisku, nawet się nie przebierając w dresy.

ZojaWhere stories live. Discover now