Koń o fioletowych oczach

12 1 0
                                    

Jak można jeździć na tak grubym koniu? – pomyślałam widząc go po raz pierwszy. Jak na swoich jedenaście lat, byłam bardzo wysoka, ale jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić, że dam radę objąć go nogami. – To musi być bardzo niewygodne!

Był jasnogniadym wałachem, z szeroką łysiną i skarpetkami na obu tylnych nogach, niezbyt wysokim, ale szerokim. Na pewno wśród jego przodków znajdowały się konie zimnokrwiste. Pracował pod siodłem w klubie jeździeckim "Wiarus" w Warszawie na Żoliborzu, a oprócz tego, co wieczór zaprzęgnięty do beczkowozu wyruszał po wodę. Na imię miał Maciek.

Kiedy pierwszy raz mi go przydzielono, byłam przerażona. Ja – na takim grubym koniu? Ja na nim nie usiedzę!

Zanim jednak mogłam spróbować na niego wsiąść, czekało mnie inne, równie trudne zadanie. Musiałam przeprowadzić go między drzewami a rusztowaniem namiotu zarwanego przez wiatr w czasach, kiedy jeszcze nie znałam tego miejsca. Tamtędy prowadziła najkrótsza droga na ogrodzoną płotem z żerdzi ujeżdżalnię.

"Wiarus" nie był eleganckim klubem. Konie mieszkały w wojskowym namiocie. Brakowało bieżącej wody, prądu, czy jakiejkolwiek toalety, choćby sławojki. Właściciel klubu, pan Włodek, mieszkał w barakowozie obok swoich koni. Jedynym luksusem, jaki posiadał, był telewizor działający na akumulator samochodowy.

Sprzętu do jazdy też nie mieliśmy zbyt wyszukanego. Konie pracowały w kulbakach z filcowymi quasi-napoleońskimi czaprakami, odkupionymi od zlikwidowanej końskiej rewii. Kopystki mieliśmy zrobione z długich gwoździ. O toczkach nikt nie słyszał.

Maciek zaparł się nogami w ziemię i odmówił ruszenia z miejsca. Ciągnięcie za wodze nic nie pomagało; cofnął i lekko uniósł głowę, zacisnął szczęki.

Na szczęście zjawiła się pani Beata, wsunęła mu dłoń pod łokieć i popchnęła w przód. Poszedł.

Przy wsiadaniu stał spokojnie. Grzbiet miał faktycznie szeroki i siodło też, ale jakoś dało się wytrzymać. Ścisnęłam go łydkami i wtedy ruszył, ale nie stępa, a kłusem i to nie wzdłuż ogrodzenia, a kręcąc się w kółko, coraz szybciej i szybciej. Spróbowałam ściągnąć wodze, ale to nic nie pomogło. Dopiero pan Włodek musiał nas zatrzymać.

Pomyślałam wtedy, że na pewno nie polubię Maćka, ale udało mu się zdobyć moją sympatię, choćby tym, że miał chód dużo bardziej miękki od siwków Ranczery i Akryla, na których jeździłam do tej pory i to dzięki niemu kłus ćwiczebny przestał być katorgą.

Kiedy teraz o tym pomyślę, przypominam sobie, że miał wiele wad i nie bardzo wiem, czemu bardzo szybko stał się tym jednym jedynym, moim ulubieńcem, moją pierwszą końską miłością.

Był twardy w pysku. Zawieszał się na wodzach tak mocno, że po jeździe z trudem mogłam rozprostować palce. Rzucał głową. Nie zawsze chciał wykonywać polecenia. Kiedy szedł w zastępie pierwszy, nigdy mu się nie spieszyło i trudno było wykrzesać z niego choć odrobinę energii. Gdy jechaliśmy za czyimś ogonem, koniecznie chciał zaraz wyprzedzić i znaleźć się na początku.

Pamiętam jedną z jazd, już na małym kole, poza ogrodzonym terenem klubu. Stanowiło ono trzeci poziom edukacji w "Wiarusie", po lonży i ujeżdżalni. Dostałam od pana Włodka batem po rękach za chwytanie się siodła. Siłą rzeczy koniec bata trafił Maćka w łopatkę. Stanął dęba, a ja wyleciałam z siodła i przez moment leżałam na jego szyi, zanim kolejnym szybkim ruchem nie usadził mnie na nim z powrotem.

To na nim jednak wyjechałam po raz pierwszy na duże koło, pod koniec jazdy, tylko na dziesięć minut. Po dużym kole mogli jeździć tylko zaawansowani jeźdźcy, więc był to dla mnie moment nobilitacji. Maciek gnał wtedy przed siebie jak oszalały i właściwie nad nim nie panowałam. Trochę najadłam się wtedy strachu.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Feb 28 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Koń o fioletowych oczachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz