ROZDZIAŁ 4.

2 0 0
                                    

Marcello

Przekroczyłem podjazd rodzinnego domu, w którym rzecz jasna nie bywałem często, ale w natłoku pracy i pewnej upierdliwej asystentki, po prostu potrzebowałem na chwilę odciąć się od świata, który był moją codziennością. Aby to jednak było możliwe, konieczne było wyłączenie telefonu i wyjechanie na drugi koniec Nowego Jorku, bądź nawet i jeszcze dalej. Jakby to powiedzieć... Nikt z naszej rodziny nie da rady uciec przed światłami reflektorów i setką klientów na każdym kroku. Cóż w końcu moja firma jest jedną z lepszych.

Tak, czy siak, zapukałem do drzwi posiadłości i niemal od razu w drzwiach stanęła matka. Czarnowłosa nie czekała zwłoki i od razu zgarnęła mnie w swoje objęcia. Zaczyna się...

-Jak dawno cię tu nie było, mój ptysiu. - zaświergotała.

-Tak, też się cieszę, że cię widzę. - westchnąłem.

Odsunęła się i złapała moją twarz w dłonie, badając jej każdy cal. Już nawet nie zamierzałem komentować jej nadopiekuńczości. Ta kobieta już po prostu taka była, jej ciepło dotykało nawet niejednego zwykłego przechodniego. Jakby była jakąś czarownicą władającą czarami. Nie zamierzałem uświadamiać jej, że kiedyś ją to zgubi, w końcu matki wiedzą najlepiej.

-Czy możemy wejść do środka? - zapytałem niepewnie.

-Oczywiście.

Przepuściła mnie w drzwiach, a do moich nozdrzy dotarł zapach kwiatów i... spalenizny?

-Pieczesz coś?

Kobieta z przerażeniem wymalowanym na twarzy zerwała się do biegu, a na moich ustach zagościł niekontrolowany uśmiech. Odłożyłem marynarkę na wieszak i kiedy już myślałem, że tak właśnie wygląda rodzinny spokój, dotarły do mnie odgłosy rozmowy z kuchni. Przyłożyłem palce do nozdrzy, walcząc z chęcią... A co mi tam.

-Co ty tu robisz? - zapytałem bruneta siedzącego przy wyspie kuchennej i zjadającego tartę owocową.

Wiedziałem, że mówienie mu o moich planach na weekend to nie był najlepszy pomysł, jednak nie sądziłem, że posunie się aż do ich sabotowania. Chociaż, co ja się kurwa dziwię. To był cały Reed, który zresztą był ulubieńcem mojej matki. Aż dziwne.

-Przyszedłem w odwiedziny, ptysiu. - cmoknął.

Świetnie. Teraz nie będę miał życia.

-Poplotkowaliśmy i teraz mogę się zmywać. - zeskoczył z krzesła i z kawałkiem ciasta kroczył w kierunku wyjścia.

Nieprawdo-kurwa-podobne.

W mojej głowie zrodziła się niepewność. Niestety nie tylko z sarkazmem miałem problem, z zaufaniem do ludzi też nie było u mnie najlepiej. I chociaż znałem Reeda większość życia, wolałem się najzwyczajniej w świecie upewnić, co zdecydował się wypaplać czarnowłosej.

-Reedzie Andersonie, zatrzymaj się w tej chwili. - wycedziłem.

-Tak, ptysiu? - parsknął.

Wyszczerzył się od ucha do ucha i to nie od niego spłynęła oczekiwana odpowiedź. A od rodzicielki, która jednym ruchem wcisnęła mi szarlotkę do ust.

-Odpuść mu, to ja jestem najzwyczajniej w świecie ciekawska.

Nie wątpiłem w to. Przełknąłem kruche ciasto, rozkoszując się słodko-kwaśnym smakiem jabłek. Tak właśnie smakował dom i dzieciństwo. Które, oprócz pełnego różnorodnych ciast, było usłane koszulami w różnych odcieniach i czarnymi spodniami garniturowymi do kompletu. Cóż, nikogo raczej nie zdziwi fakt, że to właśnie dlatego utknąłem jako prezes największej firmy architektonicznej. Podobno byłem zbyt roztrzepany jak na swój wiek, dlatego rozwiązaniem był jedwab.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Dec 02, 2023 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

AIMED TO KILLWhere stories live. Discover now