PROLOG - Jedyny tutaj mężczyzna

172 14 4
                                    

Justis

„Tak tylko mówię, że nie jestem pewna, czy chcę być uratowana".

Spojrzałam na moją przyjaciółkę Biancę. Miała ten błysk w oczach, kiedy szeptała to do mnie i Lacey, zanim motocyklista zaprowadził ją na parkiet.

Nie było to zaskakujące. Po trzech dniach spędzonych na lokalnym ranczu była gotowa na zmianę z kowboja na motocyklistę.

A wysoki, kanciasty motocyklista, który wydawał się zdeterminowany, by tańczyć do „867-5309/Jenny" z Biancą, był wart niezakodowanej wiadomości, że na resztę nocy zostałyśmy same, a ona będzie musiała wrócić sama na ranczo. Oznacza to, że będzie to robić na grzbiecie motoru, prawdopodobnie jutro rano.

Przestałam patrzeć, jak Bianca idzie na zatłoczony parkiet i spojrzałam na Lacey, naszą drugą przyjaciółkę, która miała na oku dwóch motocyklistów - obaj stali blisko, odgrodzeni stołkiem od niej przy naszym stole, na zmianę kupowali jej drinki i to się działo już ponad godzinę.

Nie była narąbana, jak byłaby większość ludzi po tym, jak wchłonęliby tyle samo, co Lace. Mogła wypić trochę, moja Lacey. Wszystkie mogłyśmy. To właśnie przydarzało się oddanym imprezowiczom, których życie zawierało tylko przeskakiwanie od jednego takiego doświadczenia do następnego, wysysanie wszystkiego, co mogłyśmy z tego wyciągnąć, zanim ruszyłyśmy dalej.

Lace puściła do mnie oko, co oznaczało jej aprobatę partnera do tańca Bianki, a następnie zwróciła się z powrotem do swoich motocyklistów.

Rozejrzałam się po zatłoczonym barze, zrobiłam skan, zobaczyłam, że jeden lub dwóch facetów patrzy na mnie, ale moje spojrzenie prześlizgnęło się przez nich.

Nic się nie zmieniło od ostatniego skanu.

Nic znaczącego.

Między gośćmi na ranczo też nic, poza tym, że lubiłam konie.

Jeździłyśmy po szlakach. Nauczyłam się panować nad lassem. Siedziałam przy ognisku. Miałyśmy masaże i zabiegi na twarz w spa. Zrobiłam spływ rzeką.

Kowboje byli w porządku, jakby się zastanowić się, ile samotnych kobiet było tam na wakacjach i wypadach panieńskich.

Ale kiedy siedziałam w tym motocyklowym barze, obserwując picie, rozmawianie, taniec, flirt w stylu motocyklisty, ogólnie dobre chwile będące dla wszystkich, dotarło do mnie, że skończyłam z tym.

Nie ranczo dla gości.

Nie scena motocyklistów.

Już to skończyłam.

Wszystko.

A skończyłam z tym, ponieważ byłam na tym kursie od urodzenia, w taki czy inny sposób.

Jasne, nigdy nie byłam na ranczo dla gości, ale byłam w wielu barach kowbojskich, barach motocyklowych i klubach w Nowym Jorku, LA, Chicago. Festiwalach w Nashville i Austin. Z tyłu motoru jakiegoś gościa jadącego przez Dolinę Śmierci. W prywatnym odrzutowcu lecącym do Bostonu tylko po to, żeby zjeść na obiad świeżego homara. Wędrówka po St. Ives na wycieczce duchów o północy. W domku na drzewie w Oregonie, by medytować z guru. Siedząc z boku wybiegu podczas pokazów mody w Paryżu. Na jachcie na Morzu Śródziemnym, na łodzi motorowej w Tahoe, na łodzi mieszkalnej na jeziorze Powell, nurkując w szmaragdowych wodach północnej Wenezueli, imprezując na plaży w Tajlandii. Za kulisami na tylu koncertach nie można było ich zliczyć.

W tym życiu nie mogło zabraknąć rzeczy do zrobienia.

Ale siedząc w tym barze w szczerym polu w Wyoming, mając dwadzieścia siedem lat, uderzyło mnie, że gwar życia nie wibruje tak mocno, jak kiedyś. W rzeczywistości zaczynało się wydawać uciążliwe pakowanie się, wychodzenie, osiedlanie się (upuszczanie walizki w dowolnym pokoju hotelowym, kabinie łodzi, statku, w domku na drzewie, gdziekolwiek się zatrzymałyśmy) i pędzenie, by stawić czoła następnej przygodzie.

NagrodaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz