IV. NIE WIDZĘ, NIE SŁYSZĘ, NIE MÓWIĘ

Start from the beginning
                                    

Wiedziałem, że siedział za posiadanie więcej niż uncji zioła, ale przyklepali mu pobicie. Chodziły plotki, że był z gangu, ale oficjalnie nie słyszałem tego z jego ust.

Nieważne za co tu trafiłeś, wszystkich traktują jednakowo: możesz siedzieć w jednej celi z mordercą, który zarżnął swoją żonę, podczas gdy ty odbywasz wyrok za głupie włamanie. Najważniejsze było jednak sprawowanie: więzienie cię nie rehabilituje. To ty musisz zdecydować, czy chcesz się zmienić.

A ja chciałem. Naprawdę chciałem. Miałem dla kogo się zmienić.

– A ty, małolat? – Edgar kiwnął na mnie palcem. – Dostałeś tę fuchę?

– Dostałem. – Oblizałem spierzchnięte wargi. – W remontówce, poza blokiem.

– No! – Klasnął w dłonie z dozą zadowolenia. – Dzielny chłopak. Fuchę w łapie zgarniesz, a no i robotę po kiciu.

– Ile tam dają mamony? – Henry wyłączył grzałkę, zgarnął czajnik i zalał kubek z kawą.

– Sto dolców na miesiąc, resztę zabierają mi z góry.

– O, to lepiej niż tutaj – gwizdnął. – Dobrze, dorobisz sobie na coś w kantynie.

– No, na te gówniane szampony z wodą za piątaka albo pastę do zębów o smaku sedesu – prychnął Nate. – Dymają nas na czym tylko się da.

Zgodziłem się z nim. Cóż, nie dało się ukryć. Czasem łatwiej było się z kimś czymś wymienić niż kupować szajs na kantynie.

Po prysznicu i zakończonym liczeniu, przyłączyłem się do Henry'ego w oglądaniu meczu w sali telewizyjnej. Pozostali więźniowie przeżywali każdy ruch rugbistów, wykrzykując komendy na lewo i prawo niczym trenerzy z prawdziwego zdarzenia. Henry zasysał powietrze, gdy chłopakom nie wychodziło. Ja siedziałem cicho, krzyżując nogi na krześle i skubiąc słonecznik.

W części wspólnej nie widziałem Nate'a, co było dziwne, bo jak dotąd nie opuszczał żadnego meczu. Odłożyłem paczkę na krześle, posłałem koledze znaczące spojrzenie, po czym minąłem się ze strażnikiem.

Korytarz był pusty, nie licząc gości przy automatach, którzy wykupowali piosenki na odtwarzacze i tych, którzy podtrzymywali porządek, by zająć czymś głowę.

Przechodziłem przez skrzydło części wspólnej, gdy usłyszałem znajomy głos.

– To jest w cholerę trudne, wiesz? – mówił niemal szeptem. – Jakbym cię jutro nie widział, to chyba bym rzucił się na kark.

Ściągnąłem ku sobie brwi. Rozejrzałem się dookoła, zanim pokonałem krok. Kafelek zazgrzytał mi pod butem. Nate odwrócił się gwałtownie, omal nie wypuszczając czegoś z ręki. Zorientowałem się, że trzymał mały, klawiszowy telefon.

– Małolat, kurwa! – ryknął, choć zdał sobie sprawę, że odrobinę za głośno.

Wzniosłem dłonie w obronnym geście.

– Luz, stary.

Zbliżył się podminowanym krokiem, wymachując rękami w powietrzu, choć zatrzymał je centymetry od mojej twarzy.

Poemat letniej tęsknoty || W SPRZEDAŻY Where stories live. Discover now