Rozdział 1

14 2 0
                                    

Dzień zapowiadał się jak każdy inny. Angielska pogoda za oknem nie rozpieszczała, ale w żadnym stopniu mi to nie przeszkadzało.  Lubiłam nasłuchiwać  jak krople deszczu odbijają się o szybę w moim pokoju, robiąc tylko im sobie znane torowiska. Jak byłam mała, obierałam sobie za cel dwie z nich, i w myślach zastanawiałam się, która ześlizgnie się na sam dół jako pierwsza. Zabawa ta sprawdzała się szczególnie podczas jazdy autem. Prywatne wyścigi kropel deszczu.

W Brighton dni takie jak te były normą, szczególnie od września, kiedy letnie słońce zachodziło znacznie szybciej. Mimo tego, kochałam miejsce, w którym mieszkam. Trochę szkoda było mi zostawić to wszystko za niespełna parę miesięcy, kiedy wyjadę na studia do Londynu. Co prawda, do Brighton miałam niespełna godzinę z hakiem drogi pociągiem, i nieco krócej samochodem. Ale uwielbiałam to rześkie powietrze i klimat panujący tutaj. Tu jest inaczej, zważywszy na to, że Brighton mieści się przy samym kanale La Manche. Londyn był równie piękny, ale bardziej przytłaczający. I myśl o zamieszkaniu tam przyprawiała mnie o mdłości i zawrót głowy.  Zdecydowanie nie należałam do osób, które żyły tym słynnym american dream.  Wolałam dobrze mi znane miejsca i wydreptane ścieżki. Znajome uliczki i drogi na skróty, a nie na około z nawigacją w telefonie. Ale robie to po coś tak? Chcę się rozwijać. Iść za marzeniami. Wiem czego chcę i czego pragnęłam odkąd tylko zaczęłam mówić.

Chociaż u mnie w domu wszyscy śmieją się, że moją pierwszą umiejętnością, którą nabyłam, nie było mówienie. Ja zaczęłam śpiewać. Nie znając nawet żadnych słów. Wyłam i wyłam jak to mówi mój tata. I wyje dalej.

Z moich wewnętrznych rozmyślań wyrwały mnie wibracje mojego telefonu, który leżał tuż obok mojej głowy na łóżku. Wiadomość przychodząca. Madison.

Madi: Jestem prawie gotowa. Mogę być po ciebie za około godzinę. Pasuje?

Ja: Leże w piżamie.

Madi:  Za godzinę mamy próbę z chłopakami. Zwlecz się w końcu z tego łóżka..

Ja: Bądź za godzinę.

Chwyciłam jedną z poduszek i z impetem przyłożyłam nią sobie z całej siły w twarz. Nerwowo przełknęłam ślinę, a skurcz w dole brzucha wykręcał moje wnętrzności we wszystkie strony. To nie był do końca stres. Bardziej niepewność przed tym co będzie. Nie znosiłam żyć w niepewności, ale nigdy nie będziemy wszystkiego pewni. Występy takie jak dzisiaj gramy praktycznie co tydzień w pubie należącym do ojca Lucasa. Dzisiaj natomiast miał pojawić się gość specjalny. I ta wizja mnie przerażała, że moja najbliższa przyszłość, którą sobie zaplanowałam mogła ulec zmianie w jednym momencie.  Chociaż niektórzy uważają, że zmiany są dobre, ale większość ich nie lubi, albo się ich boi.

Ja się boję czy ich nie lubię?

W mieście, dosyć szybko rozniosła się wieść, że w The Jones Pub,  co tydzień rozbrzmiewa  muzyka na żywo, co zaczęło przyciągać coraz większą liczbę gości. I takie też to miało przynieść efekty, kiedy to pan Jones, był w trudnej sytuacji finansowej, i o mało nie musiał zamknąć swojej ukochanej knajpy. A z racji, że razem z chłopakami gramy muzykę już od dobrych lat, to wpadliśmy na pomysł, aby zacząć grać koncerty u niego w barze.

Byliśmy całkiem nieźli. Słuchając opinii innych osób, i zważając na fakt, że w każdą sobotę wszystkie stoliki są zajęte. A połowa zgromadzonych nie mając miejsca siedzącego po prostu stała, byle tylko nas posłuchać . Bardzo nam to schlebia. A w szczególności chłopakom, którzy nie mogą odgonić się, od napalonych nastolatek, dobrych kilka lat młodszych od nich. Stoją dosłownie w pierwszym rzędzie, pod sceną robiąc do nich maślane oczy. Nie żeby w jakimś stopniu im to przeszkadzało, ale mi osobiście nie chce się patrzeć na te wijące się małolaty w przykrótkich spódniczkach.

Between The LinesWhere stories live. Discover now