V

290 20 64
                                    


Narukami wyglądało pięknie, jak zawsze. Urodą mogło jedynie ustępować Watatsumi, ale Scaramouche nie potrafił dobrze tego ocenić, w końcu wyspę Sangonomyi widział jedynie z daleka na horyzoncie.

Kazuha zarzucił na torbę na plecy i westchnął. Pożegnali się z przewoźnikiem i ruszyli w dalszą drogę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, co zwykle oznaczało u nich przerwę na posiłek, ale oboje stwierdzili, że tego dnia kolację jedzą w restauracji.

Pogoda była piękna podczas ich ostatniej wędrówki, co wydawało się Scaramouche lekko anty klimatyczne. W końcu niedługo ich drogi się rozejdą, deszcz pasowałby dużo bardziej niż ciepły i bezwietrzny wieczór.

Kazuha liczył na głos malutkie ołtarze Miko, które były rozsiane na głównym szlaku do miasta. Mówiło się, że to po to, aby podróżni wyobrażali sobie, że sama Kitsune prowadzi ich do miasta swojej ukochanej bogini. Niektórzy uważali to za niezwykle romantyczne. On się na to krzywił

Scaramouche na początku starał się nie zwracać uwagi na te kapliczki, ale liczenie Kazuhy go rozbawiło.

— Po co tak to liczysz?

— W wiosce Konda miniemy czwartą i ostatnią. Chyba, że chcemy liczyć wszystkie w mieście.

— Proszę nie.

— Nigdy nie policzyłem tych w mieście, jeżeli o tym pomyślę. Liczę tylko te w drodze powrotnej. Przygotowuje mnie to trochę.

— Do czego?

— Do świadomości, że tam kończy się moja wędrówka. Niegdyś nazywałem to miejsce domem.

— A teraz?

Kazuha wzruszył ramionami. Dotknął swojej zabandażowanej ręki i westchnął głęboko.

— Próbowali zwrócić mi tytuły wraz z domem i wszystkimi zaszczytami.

Spojrzał na Scaramouche i widząc grymas na jego twarzy zaśmiał się lekko, ale bez humoru.

— To jest to, czego pragnąłby mój ojciec. On nosił swój honor i imię dumnie, jak zbroję — uśmiechnął się gorzko — Byłby wściekły wiedząc, że odmówiłem.

Nagle zatrzymał się i złapał Scaramouche za rękę. Jego wzrok przepełniony rozpaczą i desperacją. Scaramouche nigdy nie widział go w podobnym stanie.

— Kocham to miejsce, jak żadne na świecie. Słońce nigdzie nie wstaje tak samo pięknie, jak tutaj. Trawa ma swoją specjalną woń, tak samo, jak drzewa i lato oraz kwiatyi wiśni w pełnym rozkwicie. Kiedy jestem gdzie indziej moje serce rwie się, aby powrócić. Kiedy jednak tutaj jestem, zawsze sobie przypominam, ile straciłem i ile musiałem oddać. Jak bardzo tego miejsca nienawidziłem.

Scaramouche ścisnął jego rękę, obejmując go niezręcznie, gdyż nie przywykł do dodawania innym otuchy. Nie potrafił znaleźć słów, aby powiedzieć mu, jak bardzo go rozumie, ale Kazuha musiał wiedzieć. Dotknął delikatnie jego prawej zabandażowanej ręki i uniósł ją, aby lekko ucałować jego dłoń, drugą wciąż trzymał mocno w swoim uścisku.

— Mówiłem ci, że nie chowam uraz. I to jest prawda.. Ale... być może teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek, nie potrafię jej wybaczyć. To głupie.

— To nie jest głupie. Jeżeli ktokolwiek ma prawo się gniewać to ty.

Kazuha uniósł brwi i spojrzał na niego ironicznie.

— Co bogowie robią sobie z gniewu zwykłych ludzi? Nic.

Scaramouche zaśmiał się i pokręcił głową.

koniec burzy [kazuscara] Where stories live. Discover now