ROZDZIAŁ l

46 4 41
                                    

Ziema rozstąpiła się pod jego stopami, wyjąc i piszcząc jakoby kłuta rozżarzonym żelazem.
Poczuł jej ból i rozpacz roznoszącą się po organach wraz z krwią płynącą w żyłach. Ziema nie przestawała cierpieć, brzmiąc jakby nieludzkimi słowami próbowała błagać o litość i skrócenie cierpienia. Rozgrzana lawa wylewała się z ogromnych ran na powierzchnie, zalewając bloki i parki dookoła, roznosząc rozpustę i zniszczenie.
Coraz to większe budynki wpadały do wyrw, znikając w czerwonych płomieniach tym samym spotykając się z obliczem końca.

Po sekundach, które ciągnęły się latami, miasto stało się jednym wielkim pustkowiem okraszonym basenami bulgoczącej lawy oraz czarnymi niczym smoła i ciężkimi chmurami, z przebłyskami jaskrawych piorunów.
Gardło błagało o możliwość krzyku, a żołądek zaciskał się w krwawy supeł ograniczający działanie innych funkcji życiowych.
Dusił się i dusił gęstym pyłem, smakującym jak śmierć dopóki...

Bible otworzył oczy.
Powietrze świszczało w uszach, pot lał ciurkiem z szyi pod białą koszulkę, a serce waliło jakby dopiero co przebiegł kilkudziesięcio kilometrowy maraton. Ręce przemoczone i śliskie próbowały pochwycić się stabilnej powierzchni, jednak za każdym razem bezskutecznie ześlizgując się z materaca na krawędź łóżka.
Oddychał ciężko i nieregularnie, bojąc się, że każdy wdech powietrza dostający się do jego spragnionych płuc może być tym ostatnim, co oczywiście było absurdalne, bo mimo paniki panującej nad jego ciałem, dobrze zdawał sobie sprawę z miejsca w którym się znajdował.

Minęło kilka minut które spędził na próbie wyregulowania oddechu i spowolnieniu bicia serca, na tyle by nie było ono bolesne dla żeber, zanim jego stopy zaszurały o panele gdy postawił je na podłodze, w poszukiwaniu stabilności.

Dźwięki ulicy dotarły do jego uszu niedługo później, roznosząc się z echem po na wpół pustym pokoju. Klaksony, szumy i wycie syren przyniosły mu niespodziewany spokój, przypominając że mimo tego co zobaczył we śnie, świat nie zamienił się w zalaną lawą pustynie.

Wszystko było w porządku, to był tylko sen, powtórzył niczym mantrę zanim podniósł się na nogi, starając się nie myśleć dłużej o okrutnym i przeraźliwie realnym koszmarze męczącym go od miesięcy.

Bible, mimo że nie pamiętał dnia ani nawet miesiąca w którym po raz pierwszy obudził się zlany potem z krwią buzującą w żyłach, dobrze pamiętał każdy szczegół następnych kilku godzin, które spędził skulony na parapecie w swoim pokoju, z niepokojem wyglądając za okno, jakby wypatrując niebezpieczeństwa.

Jego terapeuta obiecał że to z czasem minie.
Jego terapeuta się mylił.

Wzrok zawiesił na schowanej w półcieniu gitarze, rozważając sięgnięcie i zagranie jednej z wyuczonych na pamięć melodii, jednak zdając sobie sprawę z tego, jak wcześnie rano musi być, postanowił porzucić pomysł i zafundować sąsiadom o kilka minut dłuższy sen.

Bible wstał, po drodze potykając się o wystający z podłogi panel i przeklinając świat, chwycił się białego parapetu, drugą ręką odsłaniając zaciągnięte poprzedniego wieczoru żaluzje.

Dziwnie znajoma ulica powitała jego oczy wysokimi, szarymi blokami, małymi osiedlowymi sklepikami i pojedynczymi przechodniami, którzy wyglądali jakby gdzieś się spieszyli.

Mimo wszystko było jednak zbyt spokojnie, jak na to co usłyszał wcześniej. Zganiając to na swoje poprzednie rozkojarzenie nie poświęcił tej myśli ani sekundy więcej, skupiając swoją uwagę na jedynej znanej mu osobie na ulicy.
Pani Fisher, starsza kobieta o śnieżnobiałych włosach upiętych w ciasny kok i jasnej, piegowatej cerze podlewała dokładnie te same kwiaty co dnia poprzedniego, gdy to jego dziadek pokrótce ich ze sobą zapoznał. Mimo wielu metrów odległości, Bible mógł przysiąc że ujrzał na jej twarzy przesłodzony, lekko przerażający uśmiech który wydawał się gościć na jej twarzy niezależnie od godziny.

UlicaOù les histoires vivent. Découvrez maintenant