Odcinek 2

44 3 4
                                    

„Jeżeli zna pan kogoś z rodziny Olgierda Maruszewskiego prosimy o poinformowanie rodziny o tym, że pacjent znajduje się w szpitalu".
Jacek w osłupieniu patrzył na telefon. Przeczytał wiadomość jeden raz, a potem jeszcze.
To wszystko go tak uderzyło, że nie potrafił uwierzyć w to co czyta.
Zaczął nerwowo chodzić po placu. Chciał ze złości rozbić telefon o najbliższą ścianę, ale przed podjęciem tej decyzji opamiętał się; raz, że w pobliżu znajdował się strażnik, a dwa...ten telefon dzisiejszego wieczoru może  jeszcze przydać.
 W jego głowie zaczęły kłębić się myśli ,,oddzwonić czy odpisać". Czuł, że jeżeli wybierze tą pierwszą opcje to się rozklei.  Wysłał wiadomość z zapytaniem.
„W którym szpitalu?"

—Co pan tak nerwowo się kręci? — zapytał go strażnik podpierający pobliską ścianę.

—Problemy rodzinne. — odparł Jacek w oczekiwaniu na wiadomość zwrotną ze szpitala.

—A już myślałem, że dał się pan naciągnąć tej niby wróżce co tu się kręci. — uśmiechnął się pod nosem blondwłosy strażnik miejski.

—A było słychać? — zaciekawił się, wciąż zerkając na telefon.
—Noo, a jak. — z jego twarzy nie schodził uśmiech. — ,,To moje, oddaj to kobieto"
—To dlaczego pan nie zareagował? — spytał osłupiony mężczyzna.
—To biedna kobieta, która bez wsparcia społeczeństwa nie przeżyje tej zimy, a pan na przyszłość będzie pamiętał żeby uważać...plus ja dziś nie w pracy, tylko na dziewczynę czekam. — uśmiechnął się blondyn.
—Już mnie puścili! — wyszła z lokalu ślicznotka w czarnym futrze  i rzuciła się na oczekującego. — Kierowniczka z takim kazaniem dzisiaj wyskoczyła, że głowa mała. — Jacek słyszał ich rozmowę na odchodnym.
—Miłego dnia proszę pana! — rzucił blondyn do Jacka, po czym objął swoją dziewczynę
—Miłego, miłego. — odparł i w tym czasie właśnie przyszedł mu sms na telefon.
Otrzymał adres.
Zielonkawa 14.
Dojazd z centrum do tego szpitala miejskim to około godziny drogi.  Jacek nie mógł sobie pozwolić na to, żeby tyle jechać. Nie miał przy sobie pieniędzy, a ni karty kredytowej, ale wiedział że musi zamówić taksówkę...że czas tutaj jest na wagę złota.  
Zamówił. Pojawiła się po 5 minutach.
— Dokąd jedziemy? — usłyszał wyraźnie ukraiński akcent, gdy usiadł sobie na tylnym siedzeniu białej Skody Octavii.
Maruszewski podał adres. W przeciągu 20 minut; Jacek był świadkiem 2 rozmów telefonicznych prowadzonych przez jego kierowcę za wschodu. Obie były dość burzliwe, ale jakoś nie widział sensu w tym, żeby pytać czy wszystko jest okej. Zbyt bardzo przejmował się swoimi problemami.
—Dwadzieścia siedem złotych wyszło, proszę pana. Płatność kartą czy gotówką? — zapytał kierowca, gdy znaleźli się już na miejscu.
—Ma pan jakieś mandaty? — zapytał z ciekawości Maruszewski.
—Słucham? — Ukrainiec zmarszczył brwi, odwracając się by spojrzeć na swojego pasażera.
— Zapytałem. — powtórzył wolniej. — Czy ma pan jakieś mandaty?
—Skąd w ogóle takie pytanie. — zdziwił się taksówkarz.
—Hmm...a co tu się panu stało? — zaciekawił się Jacek, wskazując czerwoną plamę na białej koszuli, którą było widać pod rozpiętą czarną skórzaną kurtką.
—To? — Ukrainiec zamyślił się na dłuższą chwilę. — Pewnie bułka z hot doga mi pękła. — Podniósł papierek, który leżał na wycieraczce pasażera z przodu. — Nikogo nie zabiłem. — uśmiechnął się i pokazał.
—No ale wracając do pytania...Ma pan jakieś mandaty? 
—Coś tam mam. — kierowca przetarł ręką swoją łysą głowę. — Czemu pan o  to pyta?
—Podaj mi pan swoje nazwisko, a ja postaram się żeby te mandaty zniknęły i punkty karne też.
—Nie ma pan czym zapłacić? —Taksówkarz uśmiechnął się drwiąco.
—A no nie mam. — prychnął Jacek.
—Iwan Medyniak. — przedstawił się kierowca.
—Acha, to miłego wieczoru. — Maruszewski opuścił taksówkę i ruszył w stronę szpitala.


 

(

Pewnego razu na SORZEWhere stories live. Discover now