Rozdział 2

556 25 0
                                    

Marianne

– Cześć – rzucam nieśmiało, gdy znajduję się na tyle blisko, by mieć pewność, że mój sąsiad mnie usłyszy. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam, ale od naszej pierwszej, cholernie przenikliwej wymiany spojrzeń, nie zerknął na mnie ani razu, choć przecież na pewno zauważył, że zmierzam w jego stronę. – Jestem Marianne – przedstawiam się, stając przed otwartą bramą garażową. – Marianne Coleman.

Nieruchomieję, wyczekując jego reakcji. Jakiejkolwiek.

Pewnie mogłabym podejść bliżej, wyciągnąć dłoń i zacząć tłumaczyć, kim jestem i skąd się tutaj wzięłam, ale facet nie wygląda na ani trochę zainteresowanego moją obecnością.

Mija kilka przeraźliwie długich sekund i wciąż nic. Zero odpowiedzi.

Skubię dolną wargę, jednocześnie obserwując, jak kształtne ramiona mężczyzny napinają się, gdy z determinacją dokręca jakąś część w okolicach zbiornika na płyn hamulcowy. Błądzę swoim spojrzeniem wszędzie, byle tylko nie zatrzymywać go zbyt długo na umięśnionym ciele swojego sąsiada, a gdy w końcu dochodzę do wniosku, że przyszła pora, żeby się stąd ulotnić, mężczyzna opiera dłonie o szkielet samochodu i zerka na mnie spod ciemnych rzęs. Moje spojrzenie automatycznie podąża w kierunku jego ubrudzonej smarem twarzy, którą rozświetlają wdzierające się do warsztatu promienie słońca.

Brunet przygląda się mi z zaciekawieniem, lekko mrużąc powieki. Gdy pomiędzy jego gęstymi brwiami pojawia się wyrażająca niezadowolenie bruzda, rozchylam lekko usta z zamiarem odezwania się.

Niestety mój język ze mną nie współpracuje. Mózg też. W tej chwili nie jestem w stanie spleść kilku słów w trzymające się kupy zdanie, rzucam więc tylko:

– Bliscy mówią do mnie Mari. – Ale to również nie robi na nim żadnego wrażenia.

Zamiast się przedstawić, sięga po znajdującą się w pobliżu ścierkę i nie spuszczając ze mnie spojrzenia, wyciera w nią dłonie, a ja obserwuję jego przeciągłe ruchy jak zahipnotyzowana. Przez myśl przechodzi mi nawet, że robi to specjalnie, bo chce mnie w jakiś sposób sprawdzić, ale nawet mimo tego nie odrywam oczu od prześlizgujących się po zabrudzonym materiale palców.

Dopiero teraz, gdy znajduję się naprawdę blisko niego, zdaję sobie sprawę, jakim jest wielkoludem. Ze swoim metrem siedemdziesiąt nie należę do najniższych osób, ale ten facet i tak ma nade mną jakieś dwadzieścia centymetrów przewagi. Poza tym, nie chodzi mi tylko o jego wzrost, a o potężną posturę. To ona mnie tak niesamowicie onieśmiela.

Potrząsam lekko głową, zmuszając się do powrotu na ziemię.

– Zamierzasz coś powiedzieć, czy będziesz się tak tylko we mnie wpatrywać? – pytam, bo coraz bardziej doskwiera mi ciężar budującej się między nami atmosfery.

– Mari? – powtarza, lekko się przy tym krzywiąc, a przez dźwięk jego chrapliwego głosu, robi mi się sucho w ustach. Nawet nie zdążam skinąć głową, by potwierdzić jego słowa, bo po chwili dodaje: – Nie podoba mi się te zdrobnienie. – A następnie zrywa nasz kontakt wzrokowy i, jak gdyby nigdy nic, wraca do wykonywania prac przy rozgrzebanym na części samochodzie.

Stoję z szeroko otwartymi oczami, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani słowa, a do głowy nie przychodzi mi żadna riposta, której mogłabym przeciwko niemu użyć.

– Może być po prostu Marianne – uściślam, brzmiąc przy tym tak żałośnie, że aż samej siebie robi mi się żal.

Mężczyzna nie reaguje na moje słowa, a przynajmniej nie od razu. Zamiast tego, podchodzi do stołu uginającego się pod ciężarem przeróżnych części, narzędzi i innego żelastwa, lekceważąc moją próbę nawiązania rozmowy.

Bez przyszłości | WYDANEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz