XXXII. Bursztyn i rubin

475 184 593
                                    

Enriqueta wspięła się na palcach, aby móc dosięgnąć jednej z gałęzi drzewa oleandrowego. Tym razem samodzielnie zerwała dla siebie kilka łodyżek kwiatów. Nużyło ją oczekiwanie na Estebana. Nie wiedziała, czy młodzieniec w ogóle się dziś zjawi w umówionym miejscu. Nie miała zegarka, lecz słońce sunęło coraz niżej, a dzienne światło bladło. Nie odbierała tego za pocieszający znak. 

Zajęło ją splatanie ze sobą gałązek oleandrów. Nie zauważyła więc jego sylwetki w oddali. Obcy cień rozpostarł się na trawie, po której mimowolnie wodziła spojrzeniem, gdy pochylała głowę nad tworzonym bukiecikiem. 

— Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać — powiedział cicho. 

— Nie szkodzi — odparła, całą uwagę poświęcając kwiatom, których łodyżki po usilnych staraniach w końcu się połączyły. Dopiero wtedy podniosła na niego wzrok. — Boże, co ci się stało?

— Nic. To tylko kilka zadrapań — odparł łagodnie. Najchętniej nasunąłby grzywkę na poranioną skórę w okolicach skroni, jak to uczynił jego kolega Rodolfo, lecz niestety długość włosów nie pozwalała mu na podobny kamuflaż. Poza tym i tak nie zdołałby ukryć innego stłuczenia widocznego przy dolnej linii szczęki. — Idziemy? — Położył dłonie na ramionach Enriquety.

— Pierw mi odpowiedz — zażądała stanowczo. — Biłeś się?

— Nie... Znaczy... nie planowałem tego — wydusił z siebie niechętnie. Podrapał się po głowie, jakby chciał w ten sposób rozmasować czaszkę i uwolnić z niej sensowną odpowiedź. — W mieścinie niedaleko Madrytu rozgrywała się corrida. Wybraliśmy się z kolegami — zaczął. 

— I byk cię tak staranował?

— Nie — zaśmiał się. — Po prostu po całym wydarzeniu emocje wcale nie opadły. Może i nawet przeciwnie. I tak jakoś wyszło... To była nic nieznacząca przepychanka. 

— Corrida, też mi rozrywka — prychnęła. 

— Och, to część naszej kultury. Musimy ją pielęgnować — rzekł z przekonaniem. — Powziął dłoń Enriquety. — Chodźmy już. Zaraz się ściemni i nic nie zobaczymy. Dopowiem ci wszystko po drodze.

Esteban z pasją opowiadał o corridzie. Gonitwa novillos, rocznych byków, odbywała się w zagrodzie. Płaszczami w jaskrawych barwach rozjuszano zwierzęta, którym pierw osłaniano rogi, aby zapobiec dotkliwym ranom. Nie było areny, torreadora w dumnym stroju i czerwonej chusty. Corrida we wiejskiej odsłonie jednak zapewniała tyle samo rozrywki niczym ta, którą chętnie oglądała arystokracja.

Wolnym krokiem przemierzali miejskie uliczki, kierując się w stronę parku, w którym podobnież pojawiły się łabędzie. Tak przynajmniej powiadał Esteban, a on zaś dowiedział się o tym od jednego ze swoich kompanów. Reyes miał nadzieję, iż Rodolfo się nie myli.

Enriqueta zbliżyła się do brzegu jeziora, aby móc przyjrzeć się majestatycznym ptakom. Dumne łabędzie sunęły po wodzie. Kobieta przylgnęła do ramienia Estebana. Ujął ją widok pary zwierząt, która z gracją krążyła po akwenie otoczonym suchą trawą. 

Usłyszała niewyraźne słowa dziecka. Zerknęła w bok. Ujrzała małą dziewczynkę w loczkach, którą trzymał w objęciach zapewne ojciec. Mężczyzna wskazywał na ptaki, a ta podążała spojrzeniem za jego palcem i kiwała główką.

— Są piękne — wyraziła swój szczery podziw Enriqueta, na powrót kierując spojrzenie na łabędzie. Esteban skinął głową.

W pewnym momencie chwycił jej dłoń i zabrał ją w inne miejsce. Nieco dalej. Poza park. Na pomost, przy którym czekało kilka łódek. Jęło się ściemniać.

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz