c h a p t e r t w e n t y

356 25 23
                                    

Fred powoli zaczął żałować, że ubrał się tak lekko, bowiem powietrze rano jest nadzwyczaj mroźne. Podmuchy wiatru dodatkowo je ochładzały.

Szedł na ukos przez las. Musiał przedzierać się przez gęstwiny krzaków i zahaczać o gałęzie drzew, które wplątywały się w jego włosy. Kilka razy udało mu się wdepnąć w kałużę z błotem przez co jego buty i nogawki spodni całkowicie się ubrudziły. Jak dobrze, że jest wczesna godzina i żaden człowiek nie zapuszcza się w głąb lasu o tak zbójeckiej porze, bo gdyby ktoś zobaczył Freda, uznałby go za wariata.

Mimo tego wszystkiego nie narzekał. Nie czuł winy z powodu kłótni z George'm. Nie zamierzał go także przepraszać, kiedy wróci. Przecież nie zrobił nic złego.

Jedyną rzeczą, jaka zaprzątała jego głowę było to, że nie wie gdzie ma iść. Znał jedynie kierunek, w który należy się kierować. Nic więcej. Pozostawało wierzyć, że znajdzie dom dziewczyny.

Przenieśmy się w nieco inne miejsce i zobaczmy jak radzi sobie Georgie...

George siedział na krawężniku na jednej z londyńskich ulic. Pojedyncze krople deszczu zaczęły kapać mu na głowę, a po chwili rozpadało się zupełnie. Był cały mokry i zmarznięty, w końcu miał na sobie jedynie ciemnogranatową, zniszczoną bluzę po Bill'u.

Zaczynał żałować, że zostawił Freda. Miał prawo czuć do niego żal, jednak uważał, że niepotrzebnie poszedł bez niego.

— Potrzebujesz pomocy? Wyglądasz na bardzo zmarzniętego. — usłyszał zachrypnięty głos. Spojrzał przed siebie i zauważył starszą kobietę z laską w dłoni i chustą na głowie.

— Ja...? Ah, nie, dziękuje.

— W takim razie zmykaj do domu. Jest bardzo wcześnie, co robisz na ulicy o takiej godzinie? Rodzice muszą się o ciebie martwić. — kontynuowała staruszka.

— Czekam na...na kolegę. Rodzice na pewno się nie martwią. — w tym momencie okłamywał sam siebie. Gdy mama zauważy, że razem z Fredem zniknęli, wpadnie w histerię. Ale teraz już za późno.

Zaczął żałować nie tylko zostawienia Freda, ale także samej decyzji o ucieczce.

Wróćmy z powrotem do Freda...

Minęły kolejne godziny. Było już całkowicie jasno, a słońce zaczęło grzać. Fred nie wiedział, która jest godzina, ale podejrzewał, że nieco przed południem. Bolały go nogi, a plecak, który miał na plecach ciążył niesamowicie, ale szedł dalej.

Wyszedł na drogę. Nie było na niej ani jednego mugolskiego samochodu.

— To pewnie jakaś mało znana szosa. — szepnął do siebie. Nawet, jeżeli nie była znana to i tak wydaje się dziwne, że nikt po niej nie jedzie.

Szedł drogą przez jakiś czas, a później skręcił w las i szedł nim dalej.

Skręcił w boczną dróżkę i znalazł się na rozległej łące. Była porośnięta dziko rosnącymi polnymi kwiatami. Znajdowało się na niej jedno spore drzewo i wydeptany szlak.

Fred podszedł do drzewa i oparł się o nie, siadając wykończony na ziemi. Nie przywykł do tak długiego marszu. Do tego doskwierała mu temperatura, która bardzo szybko zmieniła się z chłodnej na upalną i typowo letnią. Ściągnął z siebie bluzę i otarł nią pot z czoła. Drzewo dawało idealne schronienie przed słońcem.

Kilka chwil później, kiedy chłopak odpoczął od promieni słonecznych i poczuł, że znów nabiera energii, postanowił wspiąć się na czubek drzewa i to z niego się rozejrzeć.

Wstał i podskoczył, by chwycić się najniższego konara. Owinął wokół niego nogi i podciągnął się. Tym sposobem udało mu się wdrapać na następną gałąź, a potem na następną i jeszcze następną aż w końcu znalazł się na samej górze. Wiatr rozwiał jego rudą czuprynę, mierzwiąc ją jeszcze bardziej.

Z czubka drzewa rozciągał się piękny widok na okolicę. Wokół łąki widniały gęste lasy i jaskrawo zielona trawa. Wszystko to idealnie do siebie pasowało i tworzyło przepiękną całość.

Nagle, Fred, zauważył drobny szczegół na horyzoncie. W oddali ciągnęło się długie pasmo złotego i żółtego koloru, a na samym środku widniał maleńki, ciemny punkt.

— Niemożliwe...a może jednak? Nie to na pewno nie jest...— zaczął i przyjrzał się dokładniej. — Pole Słonecznikowe. To tam! Znalazłem! — wrzasnął ile sił w płucach i zsunął się po pniu drzewa.

— Znalazłem! — powtórzył triumfalnie, chwycił plecak i pobiegł przez łąkę, potykając się o własne nogi. Czuł kłucie w brzuchu z wysiłku, ale i tak pędził dalej. Nie mógł się teraz zatrzymać. Cel był tak blisko...

Tymczasem u George'a...

Rudzielec stał przemoknięty pod drzwiami domu i wciskał dzwonek drżącą dłonią.

Po chwili drzwi się uchyliły.

— Oh, stary! Wreszcie jesteś! Pogoda chyba nie dopisała, co? — przywitał go entuzjastycznie stojący w drzwiach Lee. Odgarnął z twarzy ciemne włosy i uśmiechnął się promiennie.

George wytarł buty o wycieraczkę i wszedł do środka.

— A Freda gdzie zgubiłeś? — zapytał Jordan i zamknął drzwi.

— Cóż...Fred nie szedł razem ze mną. Miał coś innego do załatwienia.

— Jak to? Zostawił cię?

— Stwierdził, że jednak nie pójdzie ze mną. Musiał iść gdzieś indziej. — powiedział George i podrapał się w tył głowy.

— Gdzie?

— Ja...Nie mam pojęcia, nie powiedział mi.

— Cymbał — parsknął Lee. — Trudno, bez niego też będzie w porządku.

— Pokłóciłem się z nim rano. O to, że tak nagle mnie wystawił. Trochę mi teraz głupio, niepotrzebnie tak zareagowałem.

— Ja tam sądzę, że źle nie zrobiłeś. Jak wrócisz to mu powiedz, że nie jestem zły, że nie przyszedł, ale i tak dam mu po ryjcu. — uśmiechnął się do George'a i poszedł do kuchni.

Mimo wszystko, rudzielca gryzło sumienie. George przecież nie jest taki. Wszystko co Fredowi powiedział było pod wpływem złości, nie miał nic złego na myśli. Gdy tylko wróci - przeprosi go.

Powrócimy zatem do Freda...

Wreszcie, po kilkunastu minutach wykończającego sprintu udało mu się dotrzeć na miejsce. Tuż przed nim rozciągało się gigantyczne pole słoneczników. A na samym środku stał dom. Z numerkiem dwanaście.

— Udało się... — wysapał, próbując wyrównać oddech. — Errol, byłbyś ze mnie dumny. Mogłem cię zabrać ze sobą, byłoby ciekawiej.

Rozgarniając słoneczniki rękoma poszedł powoli przed siebie.

Dzielny chłopak...

The Sunflower Field || Fred Weasley || Where stories live. Discover now