Pchły, mdłości i inne przyjemności

43 11 7
                                    


Miał sporo czasu na odkrycie mankamentów Blaenau. Po ośmiu latach znał już dokładny rozkład miasta i jakimś cudem udało mu się nawet zakotwiczyć znajomości. Niemal z miejsca pokochał tę beżową kostkę jaką wyłożone były wszystkie chodniki, żółte liście miłorzębów koczujących na każdym rogu wciąż go zachwycały, a to, że czas praktycznie stanął w miejscu całkiem mu odpowiadało. Tylko ta cholerna niekończąca się jesień. 
Minęło zaledwie kilka dni odkąd tu trafił, ale zdążył znaleźć zaskakująco wiele powodów do narzekania. Początkowo sądził, że otoczony malarzami, poetami, aktorami i bóg jeden raczy wiedzieć kim jeszcze poczuje się jak wśród swoich. On przecież też zaliczał się do tych patrzących inaczej, był pisarzem - bez sukcesów co prawda, ale jednak przez dwadzieścia siedem lat swojego poprzedniego życia zajmował się słowem pisanym. A teraz co? Teraz mijając wieczorami tych kolorowych, pijanych, szalonych ludzi na ulicach odbijał na bok, otulał się szczelniej płaszczem i zgrzytał nerwowo zębami chowając do kieszeni zgryźliwą wiązankę o tym, co na ich temat myśli. Był zatem nie tylko artystą, świetnie rokującym alkoholikiem i wariatem, ale również wyniesionym na piedestał hipokrytą, bo prawda była brzydka, a jemu nie chciało się jej przełykać. Wolał wrócić do domu, przywitać się najpierw z psem, potem z morelówką, następnie z przykurzoną maszyną do pisania i dopiero wtedy relatywnie się uspokajał. 
O napisaniu książki z której byłby zadowolony mógł co najwyżej pomarzyć, odkąd zamieszkał w Blaenau miał przytłaczającą blokadę twórczą więc jedynym stałym źródłem dochodu stały się felietony o niezamiecionych ulicach, drobnych kradzieżach w centrum, festiwalach i innych pierdołach, na które dawniej szkoda mu było czasu. Wyprodukowanie pojedynczego eseju o remontach przy ulicy Irysowej zajęło mu nie więcej niż godzinę, a mimo to po wszystkim czuł się jak słabo opłacona dziwka i musiał utopić żałość w kolejnym kieliszku.
Marshall Spencer, trochę narwany ale sympatyczny dzieciak o włosach barwy gumy balonowej i obejściu równie przyjemnym co papier ścierny mówił, że mu to przejdzie. Że za jakiś czas się przyzwyczai, że może wpadnie mu jakaś sensacja i będzie miał szansę się wykazać, ale jemu łatwo było kłapać dziobem, w końcu był spikerem radiowym, a jego głos późnymi wieczorami układał co przykładniejszych mieszkańców do snu. Nico musiał przyznać, chłopak miał dar i nieważne czy wygłaszał barokowe peany na cześć jakiejś łzawej ballady do poduchy czy klął siarczyście jak szewc na pomidory w sałatce, po prostu chciało się go słuchać. Treść była nieistotna. 


Około dziewiątej, kiedy słońce zaczęło przeciskać się przez niezbyt starannie zaciągnięte zasłony, a Napoleon domagać się uzupełnienia w misce dźgając go mokrym nosem w policzek, Lovejoy starał się opanować potwornego kaca rozsadzającego mu czaszkę od środka. Co gorsza, było mu tak niedobrze, że sam czuł się jak jeden wielki żołądek i wystarczyło rozejrzeć się po salonie by zrozumieć dlaczego. Tuż obok kanapy na której uparcie rezydował zamiast spać po ludzku w łóżku na piętrze, stały dwie butelki po nalewce wiśniowej bo jakieś licho go wczoraj podkusiło, by zmienić nawyki i odstawić morelówkę na jakiś czas. Podkrążone, zielone oczy opowiadały historię trudnej nocy, spierzchnięte usta domagały się płynów, a spocona koszulka sprawiała, że mdliło go jeszcze bardziej. 
Na autopilocie doczłapał do kuchni gdzie sypnął psu miarkę karmy, sprawdził czy wciąż ma wodę i dopiero wtedy zaczął rozglądać się za czymś dla siebie. Wczoraj zostały podjęte złe decyzje za które najpewniej przyjdzie mu płacić aż do popołudnia. 
Nawet nie ważył się myśleć o śniadaniu, na samą myśl go skręcało więc zadowolił się wodą z plasterkiem cytryny i cały obolały usiadł przy kuchennej wyspie, aby tam kontynuować rozważania o głupocie. Jak na złość jego milczący od paru dni telefon rozpoczął taniec po parapecie wibrując radośnie i gdyby Nico nie złapał go w porę ryzykując wyrąbaniem się na progu, pewnie by spadł. Na wyświetlaczu rozpanoszył mu się Spencer, cały w różu i z szerokim uśmiechem. Zupełnie jakby wiedział, niech go szlag. 
- Dziewiąta rano jest. Co chcesz? - wychrypiał do słuchawki, a dźwięk własnego głosu wydał mu się tak obcy, że sam wprawił się w zaskoczenie. Marshalla chyba też, bo odpowiedziała mu parusekundowa cisza, co nie zdarzało się często.
- Dobra, brzmisz... chlałeś - bardziej stwierdził niż spytał rozmówca, a oczyma wyobraźni Nico już widział jak różowowłosy przewraca oczami po drugiej stronie słuchawki. - Myślałeś może o terapii? Jakieś AA, grupa wsparcia, ewentualnie...
- Spencer, błagam cię, do rzeczy.
Miał prawo być nieuprzejmy. Każdy po wyzerowaniu dwóch litrów nalewki by był. To, że pretensje mógł mieć wyłącznie do samego siebie to już inna sprawa.
- Na zakupy jesteśmy umówieni. Dzisiaj, o pierwszej. Wolałem przypomnieć, bo wszyscy wiemy że jak przyssiesz się do butelki to katastrofa. 
Rany boskie, kiedy stał się aż tak przewidywalny? Spojrzał odruchowo na kalendarz wiszący smętnie obok lodówki i bez pomysłu na wybrnięcie z obowiązku świadkowania Marshallowi podczas mierzenia swetrów podrapał się po głowie. Potem spojrzał na siebie, na klejącą się do ciała koszulkę i przetarte na kolanie spodnie by zgodzić się ze sobą w duchu przynajmniej w jednym; wyglądał jak ścierwo. 
- Jesteś tam, czy mam się nie produkować?
- Jestem - odparł rzeczowo, starając się doprowadzić głos do porządku. - A nie chciałoby ci się po mnie przejechać?
Warto było spróbować, nawet jeżeli misja z góry miała niskie szanse na powodzenie. Nie było nawet mowy o tym, by sam wsiadł za kółko w tym stanie, a bujanie się autobusem zupełnie mu nie leżało. Skrzyżował palce, zamknął oczy i czekał aż Spencer przemyśli to sobie porządnie.
- Po ciebie? Na drugi koniec miasta? Skarbie, wolałbym chujem zaorać pole, nie ma opcji. Nie ma, że boli, pić też trzeba umieć, a jak nie umiesz, to przerzuć się na coś słabszego.
Skubany miał rację, ale tego Lovejoy nie mógł mu przyznać. Nie na głos w każdym razie, jego podkopane ego i tak kwiliło już żałośnie w kącie. Stęknął cierpiętniczo, przez moment bezmyślnie żuł swój policzek i kombinował, ale skoro Spencer w dość obrazowy sposób przedstawił mu jak to widzi, to chyba nie miał innego wyjścia. 
- Powinienem się wyrobić do pierwszej. Wezmę prysznic.
- Mhm. Zdecydowanie weź prysznic. 
Na tym skończyła się ich rozmowa, zaczęła się za to katorga, bo szczęśliwy czy nie, Nico naprawdę musiał doprowadzić się do porządku i to w tempie ekspresowym. Tak, żeby mieć jeszcze w zapasie czas na dogorywanie przed wyjściem i może nawet na jakiś lekki lunch zanim powłóczy się na najbliższy przystanek.


Autobusem bujało niemiłosiernie więc wysiadł wcześniej. Gdy trzymał się kurczowo żółtego słupka by nie stracić równowagi zdawało mu się, że to nie tylko tam, ale że cały świat się kołysze na lewo i prawo, a kilku pasażerów dyskretnie zerkało w jego kierunku. To nie był jego dzień, nie pomogła nawet elegancka marynarka i uniwersalne, czarne cygaretki. Furorę za to robiły jego duże okulary przeciwsłoneczne, bo jeszcze się nie zdarzyło aby w Blaenau słońce aż tak dawało w kość żeby takowe nosić. Uznał jednak, że to całkiem rozsądna cena za możliwość ukrycia paskudnych zasinień jakie obrosły mu dookoła oczu. Spencer miał rację, powinien przestać pić. Albo przynajmniej ograniczyć, cokolwiek. 
O tej porze na ulicach pełno było ludzi, ale tak jak to bywało w Blaenau, nikt się nie spieszył i to była jedna z kilku rzeczy za które kochał to miasto. Wszystko biegło swoim naturalnym tempem, nikt nie pieklił się gdy piekarnię otwierano kwadrans po czasie, a ci bardziej punktualni nie wiercili dziury w brzuchu o parę minut spóźnienia. To jest, wszyscy poza Spencerem. Raz jeden zdarzyło mu się czekać na niego w stacji radiowej na korytarzu, bo pan zapominalski zostawił w domu swój plecak z czymś, co wydawało się być niebywale potrzebne. Przez uchylone drzwi kantyny słyszał jak Marshall przechodzi swój barwny atak szału i wymyśla stażystę za nieuprzątnięte kable w studiu, a choć Lovejoy do strachliwych nie należał, od tamtej pory wolał mu nie podpadać. Niesamowite, że człowiek tak niewielkich rozmiarów (metr sześćdziesiąt w kapeluszu) i o cukierkowej aparycji potrafił sterroryzować człowieka jeszcze przed śniadaniem. A skoro o nim mowa, właśnie go przyuważył stojącego w bramie, wgapiającego się w wyświetlacz telefonu. Ciężko go było zresztą przeoczyć z jego zamiłowaniem do kolorów - żółty płaszcz, czerwona torba uwieszona na ramieniu i trampki tak turkusowe, że oczopląsu szło dostać.
- Czaisz się w tej bramie jakbyś na dilera czekał - przywitał się cierpko, czując jak migrena entuzjastycznie reaguje na tę wielobarwną paletę. Marshall uniósł wzrok znad telefonu, zmierzył go badawczym spojrzeniem mrużąc swoje ciemne oczy i w końcu uśmiechnął się współczująco. 
- Wyglądasz okropnie. 
- Świetnie. Może będziesz miał wyrzuty sumienia za to, że wyciągnąłeś mnie w takim stanie z domu. To gdzie chcesz iść? - zapytał, upychając obie dłonie w kieszeniach marynarki. Naiwnie wierzył, że uwiną się z tym szybko i wyrobią się na jakiś obiad bo na lunch jednak się nie zdecydował. 
Spencer wzruszył bezwiednie ramionami dając mu jasno do zrozumienia, że szybko to to nie będzie. 
- Jest poniedziałek - oświadczył prosto z mostu, choć dla Nico ów poniedziałek nie oznaczał zupełnie niczego. 
- I co z tego? 
- No to z tego, że w poniedziałki zawsze dowożą coś nowego do tego sklepu na skrzyżowaniu Hiacyntowej i Deszczowej. - Marshall tłumaczył mu wszystko cierpliwie jak dziecku, a jemu nagle zaświtało i przypomniał sobie jak z miesiąc temu byli tam razem przegrzebać stertę szalików. Sklep wywoływał w nim mieszane uczucia. Ceny owszem, były przystępne i sprawił sobie wtedy nowy golf, ale nie podobało mu się to, że wszystko było porozrzucane jak na magazynie. Skrzywił się niechętnie co nie umknęło uwadze Różowej Landrynki, która w świętym oburzeniu aż zacmokała. - Kupię ci coś ładnego, nie dąsaj się. 
Nie dąsał się. Po prostu miał morderczego kaca, wieczorną zmianę w schronisku, a zakupoholizm Spencera był jednym z jego znaków rozpoznawczych. Mimo to z czystej sympatii do pierwszej osoby, która wyciągnęła do niego rękę w tym obcym świecie postanowił jednak nie odprawiać go z kwitkiem, zwłaszcza, że wspaniałomyślnie zwlókł swoją umęczoną dupę aż do centrum. 
Idąc z nim ramię w ramię i słuchając kwiecistego monologu o jego projekcie wymalowania ściany jednego z lokalnych przedszkoli, Nico paradoksalnie poczuł się lepiej. Na tyle, by po paru minutach włączyć się do rozmowy i częściowo zapomnieć o przykrych skutkach wczorajszej libacji podczas której rzucił się na nalewkę jak jakiś nieopierzony nastolatek zerwany z rodzicielskiej smyczy. Po ośmiu latach wiedzieli o sobie niemal wszystko. Prawie wszystko, bo Lovejoy swoje brzydkie sekrety i większe skrzywienia trzymał pod kluczem, choć Marshall pewnie by zrozumiał. Mimo etykietki koszmarnego terrorysty w gruncie rzeczy był osobą ciepłą, lojalną i cóż, cholernie upartą, ale miał ku temu swoje powody. Taką dwubiegunówkę na przykład, do której przyznał mu się po miesiącu gdy zirytowany nocnymi telefonami Lovejoy zapytał dlaczego musi wysłuchiwać bredzenia o tym, gdzie smoki miałyby siodło gdyby w ogóle istniały. Przez kilka dni było niezręcznie, Spencer zdawkowo odpowiadał na sms-y aż po tygodniu znów zadzwonił - też o trzeciej nad ranem, ale tym razem wypłakiwał oczy i smarkał za jakimś kontenerem nie wiedząc nawet gdzie dokładnie jest, ale Nico i tak go znalazł. Miał spadek, jak to zwykle po epizodzie manii i na jakiś czas zamienili się rolami. On przestał pić, dowoził mu zakupy i organizował maratony z serialami, a Marshall potulnie przystawał na każdy jego pomysł. To było bardzo dziwne i przykre doświadczenie, widzieć go w takim stanie, kompletnie rozbitego i zdezorientowanego, przymulonego porcją normotymików, które łykał jak cukierki. Zwłaszcza, że dosłownie parę dni wcześniej dzieciak tryskał energią i ciężko było nadążyć za jego tempem. 
Spencer wiedział za to o jego romansie z butelką, o blokadzie twórczej i szczątkowo poznał jego listę miłosnych porażek, a ta była imponująco długa. Nie przeszkadzało mu nawet to, że w gorsze dni Nico stawał się mamrotliwym, zgryźliwym bucem i chyba nigdy jeszcze się nie obraził za werbalne chłosty jakimi czasami go atakował. Obaj byli skrzywieni, nieprzystosowani i na całe szczęście nie groziła im ta szczególna odmiana intelektualnej impotencji na jaką zwykli zapadać ludzie. 
- Czekaj, tak być nie może. - Marshall zatrzymał się tak gwałtownie, że Nico prawie władował mu się na plecy. - Masz, wziąłem ci wodę, uzupełniaj płyny.


W sklepie było duszno, czuć było naftaliną i starą, dawno nieotwieraną szafą a sterty ubrań wznosiły się pośród tych, które łutem szczęścia trafiły na wieszaki. Nigdy nie podzielał entuzjazmu Marshalla do grzebania w nadziei, że uda się upolować coś interesującego, ale i tak zerknął. Najpierw powierzchownie przerzucił kilka wypłowiałych swetrów, dogrzebał się do bluz i wybebeszonej kamizelki. Ktoś dokumentnie pozbawił jej guzików pozostawiając sterczące nitki, które na raz przywołały wspomnienie. Przykurzone, odległe, ale zdolne ugodzić równie boleśnie co niegdyś. 
- Julek dostałby spazmów na ten widok. On by nigdy...
-
Nico? - Jego chwilowe zamyślenie przerwał Spencer ze wściekle fioletową ramoneską trzymaną przed sobą jak flagą. Chwała mu za to, ostatnie na co miał ochotę to wracać myślami do niego. Odłożył kamizelkę, spojrzał krytycznie na kurtkę i znów zerknął na zachwyconą swoim odkryciem Landrynkę. 
- Cóż. Ekstrawagancko, ale w twoim stylu. 
Dzieciak rozpromienił się i przycisnął znalezisko do piersi, żeby czasem nie wyjść ze sklepu bez niego, zaś Nico odpowiedział bladym, ale łagodnym uśmiechem. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że okulary przeciwsłoneczne mogły zafałszować opinię i kiedy tylko je zdjął, wpierw pożałował bo jego oczy nie były przygotowane na atak tak jasnego światła, a na dodatek miał rację. Bez dodatkowego filtra kurtka wydawała się być jeszcze bardziej krzykliwa, ale wciąż - w stylu Spencera. 
- Myślisz, że za te przetarcia na łokciach zejdą mi trochę z ceny?
Lovejoy uniósł brew i sięgnął po rękaw aby przyjrzeć się bliżej śladom użytkowania, nie dopatrzył się jednak poważniejszych wad i przechylił głowę na lewo, potem na prawo, bo tak naprawdę to nie miał pojęcia.
- O ile nie dorobisz kilku po drodze. 
- Nie no, co ty. To by było żałosne, a ja nie jestem dzisiaj żałosny. Tylko zajebisty - doprecyzował Marshall zadzierając dumnie piegowaty nos. Skoro tak stawiał sprawę, pozostawało tylko się z nim zgodzić i liczyć, że to wystarczy. Nie miał dzisiaj siły na przepychanki, najchętniej zaszyłby się pod kołdrą i nie wychylał się aż do jutra. Nie minęła minuta jak z prawej strony dobiegł go huk jakby walił się budynek. Migrena wykazała się fenomenalnym refleksem i aż go zaćmiło na parę sekund, musiał przytrzymać się wieszaka żeby nie runąć prosto w najbliższą stertę. Kiedy już myślał, że wszystko ucichło i wraca mu klarowność wizji, zaatakował go przerażony głos ekspedientki biegnącej w ich stronę, a gdy obrócił się by zobaczyć co tym razem się stało, zauważył Marshalla stojącego przy przymierzalni, ze swoją nową kurtką w ręku i całego obsypanego tynkiem. Z sufitu zerwał się panel i grzmotnął go prosto w głowę, zaś sam poszkodowany stał z zamkniętymi oczami, rękami rozłożonymi na boki, uchylonymi ustami i zdawać by się mogło, że mielił w ustach jakąś przemilczaną kurwę. Niewiele mógł na to poradzić, Nico złożył się w pół i pomimo pękającej z bólu czaski rechotał dopóty, dopóki go nie zemdliło.
- Jesteś zajebisty i pechowy jak fiks. Żyjesz?
- A mam inne wyjście? - Spencer oklepał się z tynku i zerknął na kable wiszące nad nim złowrogo; los nie oszczędzał go nawet po śmierci, zwłaszcza, że jej powodem było potrącenie przez pędzący na sygnale ambulans. 
Kasjerka stanęła między nimi patrząc to na Marshalla, to na Nico, który pod obstrzałem jej spojrzenia czuł się tak, jakby był winny tej katastrofy więc odpowiedział jej kwaśnym uśmiechem i upchnął dłonie w kieszeniach. 
- Trafisz sam do przymierzalni, czy...?
- Może wyczerpałem swój limit jak na jeden dzień. Tak sądzę.
Zostawił go sam na sam z ekspedientką byle tylko nie uczestniczyć w przykrym obowiązku tłumaczenia się z bałaganu i słysząc jeszcze jednym uchem jak Spencer wyciąga na stół kartę bajeranta, poszedł poszukać szczęścia w przebranej stercie obok rzędu płaszczy. 
Po kwadransie miał już parę nowych spodni w popielatą kratę, czarną bluzę, która ujęła go napisem - Black is my happy color - i bez przekonania przerzucał sobie beztrosko kupkę swetrów. Był mniej więcej w połowie formowania góry grożącej zawaleniem kiedy dzwonek przy drzwiach rozdzwonił się radośnie zmuszając go do zadarcia głowy. Mężczyzna, który wszedł do środka ledwo zmieścił się pod ościeżnicą i najwyraźniej on też nie podzielał zachwytu wobec napastliwych dźwięków, bo skrzywił się przytykając ucho jedną ręką. Wielki był, cholera, do tego ubrany jak na pieszą wyprawę w góry i Nico nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wśród krótkich, sterczących kasztanowych włosów znalazłoby się kilka zbłąkanych liści. Założył z powrotem okulary przeciwsłoneczne by móc obserwować go bezkarnie zza swetrowych zasieków podczas gdy nieznajomy żwawo przemaszerował przez sklep zmierzając prosto do zamiatającej podłogę kasjerki. Po paru minutach mechanicznego przetasowywania rękawiczek przygryzł wnętrze policzka z delikatnym ukuciem rozczarowania. Sposób w jaki ze sobą rozmawiali pozornie sprzyjał odczuciu iż między paplaniną o obszywanych futrem pilotkach wkradł się jakiś sprawnie przemycony flirt, bo dziewczyna wsparła się na szczotce i zaczęła skubać końcówkę długiego warkocza. Gdyby to on był na jej miejscu poczęstowałby go żartem, wypytał o pożądany rozmiar kurtki i połechtał stwierdzeniem, że na tak szerokie ramiona wypadałoby narzucić coś większego. Z tym, że zarówno ten postawny facet jak i blond kasjerka wyglądali jakby ich żywcem wycięto z komedii romantycznej, a on prezentował się tak, jakby dopiero co wyskoczył z planu kiepskiego dramatu o niskim budżecie. Chwilę później oboje oddalili się w przepastne odmęty sklepu i niestety nie mógł dalej świadkować ich rozmowie bez ciągnącego się za nim skojarzenia jakoby był jakimś zdesperowanym przychlastem w za dużych okularach. Może to i lepiej, od ośmiu lat nie udało mu się poderwać niczego, co zasługiwałoby osobne miejsce w dziurawej jak sito pamięci. 
- Widzę uzupełniasz kolory. Spodnie spoko, ale... co ty żeś nawyczyniał z tymi swetrami? - Spencer zgodnie ze swoim upierdliwym nawykiem wyrósł mu za plecami i krytycznie taksował wzrokiem rosnącą kupę ubrań, jakie Lovejoy automatycznie przerzucał bez poświęcenia im choćby pierwiastka uwagi. - Zostaw to zanim wróci Miss Perfect. Dostałem zjebę za sufit z samego progu, jakby to była moja wina.
Spencer ewidentnie nie był w nastroju aby grzebać za kolejnymi trofeami, a Nico nie był w nastroju na cokolwiek, bo wciąż ćmiło go z tyłu głowy. Potrzebował obiadu, wody i świeżego powietrza, zapach naftaliny unoszący się wokół zaczynał go przytłaczać. 


Wieczorna zmiana w schronisku miała swoje plusy. Po pierwsze, zdążył zjeść coś ciepłego, nawet jeżeli był to cienki rosół z makaronem w kształcie literek z karty dla dzieci. Po drugie, o tej porze rzadko kiedy miewali klientów zainteresowanych adopcją, więc mógł zająć się czyszczeniem klatek milusińskich, a po wszystkim grzać ławkę z Pchłą przygniatającą mu kolana. Głowa bolała jakby mniej, na nogach nie chwiał się już tak koszmarnie, a krotochwila z Jeremym przysypiającym za recepcyjną ladą wprawiła go w lepszy nastrój. Pchła, ich rozkoszny labrador z trzyletnim stażem w schronisku ostatnio zrzuciła parę kilo dzięki usilnym staraniom i nakłanianiu psa do wodnego aerobiku, z czego nie była zachwycona, a oni jeszcze mniej. Za każdym razem po czterdziestopięciominutowej sesji ociekali wodą od stóp do głów, suszenie mokrego futra zajmowało kolejną godzinę, ale warto było. 
Z radia w poczekalni sączyła się monotonna ballada i gdy już do niego dopadła, Nico poczuł jak z tego ciepła i nijakości robi się senny. Początkowo walczył heroicznie i kompletnie bezcelowo z zamykającymi się oczami, głowa niebezpiecznie skłaniała mu się ku ramieniu i byłby tak odpłynął zupełnie gdyby nie czyjeś kroki odbijające się echem w rytm piosenki. 
- Jeremy zrozumie. W zeszłym tygodniu to on był wczorajszy - przeszło mu przez głowę, bo myśl o potencjalnym chętnym na przygarnięcie pupila o takiej godzinie wydawała mu się śmieszna. Otulił się szczelniej firmową, zieloną bluzą ( napis Poproś mnie o pomoc! w połączeniu z jego bladością i ogólną aurą niedostępności raczej nie zachęcał by się zastosować), wyciągnął rękę aby pogłaskać Pchłę po puchatym łbie, ale na niego nie natrafił. To ci niespodzianka. 
Uchylił powieki dopiero wtedy, gdy kroki ucichły tuż przed nim i to właśnie na nie zerknął, gotowy aby uraczyć recepcjonistę wymówką, jednak ku swojemu zaskoczeniu nie dostrzegł znajomych, znoszonych adidasów. Były za to konkretnie poprzecierane sztyblety wiązane wokół kostki i niech to szlag jasny, już je gdzieś widział. Uniósł wzrok w tak dramatycznym slow motion, że z boku musiało to wyglądać komicznie i wtedy go olśniło; facet ze sklepu. 
Rozbudzony ale wciąż niezbyt przytomny na umyśle zaklął cicho pod nosem, poderwał się z ławki i wyprostował bluzę, tak, żeby było wiadomo, iż tym razem faktycznie - chciał być poproszony o pomoc.
- Cześć - zagadnął elokwentnie, tłumiąc potężne ziewnięcie zamaskowane rękawem. Nieznajomy zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, jego ciemne oczy wbrew pozorom wcale nie wydawały się taksować go krytycznie. Przeciwnie, ich brąz był przetykany serdecznością i możliwe nawet, że jakąś troską choć Nico ciężko było to określić. Pozbawiony swoich ciemnych okularów nie mógł gapić się na niego dyskretnie, a po tym jak wstał zbyt gwałtownie, znów zaczęło go mdlić. 
- Cześć. Nie w porę?
Niech to szlag, głos miał tak niski i głęboki, że Lovejoy potrzebował momentu na odciągnięcie skraju bluzy bo poczuł, że się dusi. To nie był dobry znak, tak samo jak nie był to jego dzień. Wyglądał jakby go coś przeżuło i wypluło, nie pomogło nawet pospieszne zaczesanie włosów palcami.
- Nie no... zawsze jest pora by coś adoptować - odparł wreszcie, brzmiąc przy tym jak zdarta płyta. Ta nalewka mu nie służyła i to długofalowo. Utkwił wzrok w Pchle, która musiała wyczuć swoje pięć minut i sympatycznie wystawiła jęzor pociesznie merdając ogonem. Z ich dwójki to ona miała o wiele większe szanse aby dobrze się sprzedać. - Czego szukamy?
Mężczyzna przechylił głowę na bok nerwowo drapiąc się po karku, a Nico pomyślał, że najlepiej by było załatwić sprawę raz dwa i móc dalej zgonować w spokoju. Przekalkulował szybko dostępne opcje, klepnął ucieszoną Pchłę po zadzie i wycisnął z siebie szeroki uśmiech, który zabolał, tak rzadko to robił. 
- Nie jestem pewny, ale raczej psa. 
Nico tylko na to czekał. Wykorzystując niezdecydowanie i wyraźny brak oczekiwań nachylił się cierpiętniczo i stanął z labradorem pomiędzy swoimi nogami, tak, żeby mu nie zwiał w połowie prezentacji.
- No to świetnie się składa, mam tu zajebistego psa. Pięcioletni... tak sądzę, zdrowy w sam raz i od trzech lat nie doczekała się swojego człowieka. Wabi się Pchła, jest... rany boskie, siedź spokojnie jak próbuję cię opchnąć - fuknął rozeźlony, kiedy suczka zaczęła się zrywać i ledwo ją utrzymał uwieszony jej szyi, w innym razie jak nic rzuciłaby się na mężczyznę w poszukiwaniu miłości. Szczerze mówiąc, on też mógłby się rzucić, ale wierzył jeszcze w swoją godność. 
Na widok jego potyczek z psem nieznajomy parsknął cichym, niewymuszonym śmiechem i sam się pochylił aby wyczochrać ją niezdarnie za uszami. Nawiązali kontakt, połowa sukcesu. 
- Czemu Pchła?
- ...co? - mruknął nieprzytomnie, bo chyba nikt jeszcze nie pytał dlaczego ich podopieczni dostawali takie, a nie inne imiona. - A. No bo jak do nas trafiła, to miała od groma pcheł. Trzeba ją było ogolić na łyso, ale się ich pozbyliśmy. Prawda? - zagadnął ciepło do psa ignorując jednocześnie jej kolejne entuzjastyczne zrywy. Liczył na to, że uda mu się go szybko przekonać i tym sposobem nie tylko uwolni się od towarzystwa, ale przy okazji pchnie zwierzaka w dobre ręce. Cały szkopuł polegał na tym, że Nico nawet w świetlanej formie nie nadawał się do zawiązywania nowych znajomości i fachowo odstraszał każdego naiwnego, co dopiero na morderczym kacu. 
- I nikt jej nie chciał? - Na twarz szatyna wypłynęło niedowierzanie, a jemu nie pozostawało nic innego jak się z tym zgodzić. Sam nie pojmował jakim cudem Pchła nie dorobiła się jeszcze właściciela, gdyby nie to, że osobiście nie ogarniał własnego życia, pewnie by ją wziął.
- No. Odchudziliśmy ją nawet, była strasznie spasiona i wnoszenie ją na piętro żeby sobie poćwiczyła wymagało czterech par rąk. 
W tym jego własnych, pamiętał aż za dobrze jak klął potykając się o stopnie. Raz jeszcze pozwolił sobie zerknąć na mężczyznę zgodnie z zasadą, że co się napatrzy to jego. Ten manewr kosztował go słono, bo Pchła wykorzystując jego rozkojarzenie wyrwała mu się w końcu z rąk, skoczyła do przodu i pies wylądował obiema łapami na zachwyconym kliencie, on zaś koncertowo rozciągnął się na posadzce jak długi. 
- Cholera, żyjesz? Czekaj, Pchła, spokój, siad! - Wszelkie próby opanowania Pchły nie odnosiły skutku, Nico jedynie sapnął żałośnie i powoli zaczął zbierać się z kafelków już bez gracji i polotu. Ot, pierwsze dobre wrażenie poszło się za przeproszeniem, chędożyć radośnie po krzakach. 
- Jasne, nie pierwszy raz - wymamrotał pod nosem, czując, że pech Spencera magicznie przeniósł się na niego aby odpokutował należycie ostatni wieczór. Doprowadził się do pionu tylko po to, by nogi ugięły się pod nim gdy mężczyzna oparł mu ciężko dłoń na ramieniu. I to było już chyba za dużo, osiągnął punkt, z którego nie było powrotu. Zgięty w pół, blady jak ściana i pozbawiony refleksji wiedział, że jest po prostu za późno. Zdążył obejrzeć dokładnie skórzane sztyblety nim malowniczo nie zrzygał się na nie jak kot, żałując z całego serca tego rosołu. No i nalewki, ona temu winna.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Oct 04, 2021 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Wszyscy jesteśmy martwiWhere stories live. Discover now