Prolog

71 20 6
                                    


Osiem lat. Dokładnie tyle zajęło mu rozeznanie się w sytuacji, w której i tak dość eufemistycznie ujmując - on, Nico Lovejoy był w głębokiej dupie. Nie chodziło nawet o to, że Blaenau było zabitą dechami dziurą (a było), po prostu jego misterne kalkulacje, obszerna lista plusów i minusów oraz zrezygnowanie osiągające apogeum okazały się błędne z samego założenia. A założenie było konkretne; chciał tylko świętego spokoju. Początkowo sądził, że na dachu piętnastopiętrowego wieżowca weźmie sobie co najwyżej kwadrans wolnego od życia, taki urlop na przemyślenia i może jeszcze zdarzy mu się zmienić zdanie. Nie zdarzyło się, lot był krótki i zakończony druzgocącym finiszem. Naturalnie porządnie zaplanował sobie celebrowanie swojego wyjścia z ziemskiego serwera, nie chciał przecież na kogoś spaść i mieć na sumieniu więcej niż swoje własne straumatyzowane jestestwo. Wybrał listopadową noc, na dachu pizgało niemiłosiernie i zamiast dramatycznie siedzieć na krawędzi machając nogami, z lawiną nieuczesanych myśli wziął i skoczył. Prosto na dach zaparkowanego pod budynkiem granatowego Lexusa. Piękny był, cholera, podobał mu się. 
Oszałamiające crescendo łamanych kości nie zrobiło na nim większego wrażenia, to była szybka śmierć, zapewne również widowiskowa, ale wbrew powszechnie przyjętemu wyobrażeniu Nico wcale nie plątał się jako żałosna, pochlipująca nad własnymi rozrzuconymi zwłokami zjawa. Nawet ich nie widział, zwyczajnie obudził się w wilgotnym, parnym Blaenau w pokoju przypominającym szpitalny, z tym, że zewsząd nie gapiła się na niego pikająca aparatura lecz oprawione w eleganckie ramki obrazy przedstawiające martwą naturę. Paradoksalnie on też się chyba do niej zaliczał, jednak doszedł do tego dopiero po porządnym ataku paniki i rozmowie z życzliwą kobietą mającą akurat dyżur. Na widok jej popielatego kitla z miejsca pomyślał, że spieprzył nawet własne samobójstwo i do piętrzącej się sterty problemów przyjdzie mu doliczyć wegetację na wózku oraz koszt naprawy uszkodzonego samochodu. Zachciało mu się, psia go mać, zrobić Wielkie Wyjście. 
Kobieta miała na piersi plastikową plakietkę z imieniem - Helena, jej ciemne włosy zebrane w schludny kok barwą przypominały czekoladę, a duże, piwne oczy przyglądały mu się w dziwnym wyrazie współczucia przeplatanego zmęczeniem. Dała mu się porządnie wypłakać, nie powstrzymywała go przed wyskoczeniem z łóżka i cierpliwie czekała, aż Lovejoyowi przejdzie histeria. Czyli jakieś pół godziny, tyle to zwykle trwało i widać powód nie miał znaczenia. Zareagował podobnie gdy dowiedział się o zalaniu mieszkania te kilka lat wstecz.
- Skoczyłeś z piętnastego piętra kochanieńki - poinformowała ciepło, zupełnie tak jakby ludzie codziennie dla sportu rzucali się z krawędzi wieżowca. - Zginąłeś na miejscu.
- Och... - mruknął elokwentnie, zaprzestając nerwowego wydeptywania kółek na pedantycznie czystych kafelkach. - Czyli jednak.
I tak między bogiem a prawdą, sam do końca nie wiedział jak się z tym czuć. Z jednej strony trochę mu ulżyło - nie ma wózka, nie ma horrendalnie wysokich opłat za pobyt w szpitalu, nie ma naprawy Lexusa - ale z drugiej, jasna cholera. Był martwy i była to konkluzja tak absurdalna jak tylko można to sobie wyobrazić gdy myśli się o tym poważnie. 
- No to co teraz? - zapytał dość rzeczowo, choć nadal nie do końca potrafił uwierzyć, że to wszystko nie było jakimś ponurym żartem. Stercząc na dachu budynku nie zastanawiał się nad tym co będzie później, czy w ogóle jakieś później następuje. Na razie jawiło mu się ono w kolorach ciepłej żółci i pomarańczy jako że autor naściennych obrazów miał jakąś fiksację na punkcie dyni. 
- Teraz trafiłeś do Blaenau. Masz przed sobą zupełnie nowe możliwości, w końcu drugi raz nie umrzesz, prawda?
Nie wiedział, ale sprawdzać nie zamierzał. Raz wystarczyło, szkoda ryzykować wylosowania jakiegoś mniej ciepłego, przyjaznego świata, miasteczka, kraju, czy diabli wiedzą o czym w ogóle tu była mowa. Drapiąc się nerwowo po karku spostrzegł, że wciąż ma na sobie swój czarny golf, wytarte jeansy, ale brakowało butów. Rozejrzał się podejrzliwie po pomieszczeniu lokalizując je przy grzejniku.
- Były całe przemoczone, zostawiliśmy je do wyschnięcia. Napijesz się herbaty? - zaproponowała swobodnie, jakby wcale nie rozmawiali o samobójstwach, życiu pośmiertnym, ale trochę tak, jakby Nico właśnie wpadł odwiedzić starą przyjaciółkę. Nie odpowiedział od razu, a gdy już to zrobił, to smętnym skinieniem głowy. Czuł się zdradzony i tym razem niestety nie mógł nikogo za to obwinić.

__________

Poza herbatą doprawianą cynamonem otrzymał od pani Heleny plik folderów na które zerknął dopiero gdy pozostawiono go samemu sobie z czymś, co miejscowi żartobliwie określali mianem wyprawki szkolnej. Popijając z ładnej, malowanej ręcznie filiżanki zaczął nawet myśleć, że może nie jest tak źle. Rozłożone na kolanach ulotki zachęcały do poznania miasta, którego nazwy wciąż nie potrafił poprawnie wymówić. Poza tym, że Blaenau było zamieszkane głównie przez rozlicznej maści artystów i rolników, Nico natrafił na osobliwą informację o tym, że dysponowali wyłącznie jedną porą roku - jesienią. Wpierw wydało mu się to idiotyczne, no bo jak tak, a gdzie pozostałe? Później jednak stwierdził, że w świetle pozostałych rewelacji ta jedna jest chociaż przyjemna i o wiele prostsza do przełknięcia niż świadomość, że jest się martwym. Fakt, że po śmierci nie czekała na człowieka przerażająca pustka w pewnym sensie jednocześnie go pocieszał i martwił, bo oznaczało to, że wszystko od czego chciał uciec migrowało wraz z nim do urokliwego na pierwszy rzut oka miasteczka. Musiało to jednak poczekać, póki co miło mu było zmienić rodzaj zmartwień choćby na chwilę.

Po południu dostał kosz prezentowy. Naprawdę, potężny wiklinowy koszyk powitalny z mnóstwem jabłek, miejscowymi ciasteczkami korzennymi, słoikiem miodu za który chciał zabrać się niemal natychmiast i butelką abrikotyny. Miał słabość do morelówki, ale nie wypadało pić jej z gwinta jak cham i degenerat, którym w gruncie rzeczy był. Musiała zaczekać na lepszą okazję. Pogryzając jabłko odkrył, że jest koszmarnie głodny, po drugim zabrał się za rozpakowywanie swojego zestawu dla początkującego. W środku znalazł bordowy kardigan z pięknymi drewnianymi guzikami, czyste spodnie, koszulę i buty, przy czym nic do siebie nie pasowało ale sprawiało pozory ciepłego. Na wypadek, gdyby ktoś zagościł w Poczekalni nago, tak wspomniała Helena, a on nie dopytywał choć był sobie zajebiście wdzięczny, że nie załatwił się w wannie. Byłoby mu zwyczajnie wstyd gdyby przyszło mu świecić przed tą sympatyczną kobietą gołym tyłkiem. Poza ubraniami dobrał się do notesu z wypisanym adresem, uproszczoną mapą Blaenau i kartą, co trochę go zaskoczyło. Nawiązując do tego co przedstawił mu notatnik dysponował całkiem niezłą startową kwotą na rozpęd, z czego akurat był rad bo nie uśmiechało mu się błądzić po obcym mieście bez grosza przy duszy. Kluczy też się nie spodziewał, wprawiło go to w konsternację i musiał poradzić się swojej nowej przewodniczki by zrozumieć, że nie skończy jako bezdomny. Ba, miał nawet zagwarantowaną podwózkę żeby nie zgubić się już pierwszego dnia i nie tarabanić się nieznanymi mu ulicami z ogromnym koszem prezentowym. Rasowy sceptyk jakim był z zamiłowania o dziwo odpuścił, Lovejoy był zbyt ciekaw jak sprawy potoczą się dalej aby psuć sobie to nowe doświadczenie porcją podejrzliwości. Był piękny jesienny dzień, za oknem miłorzęby żółciły się pysznie a słońce dogrzewało zziębnięte parki, beżową kostkę brukową i w głębi duszy Nico zaczynał wierzyć, że dzień w którym zaserwował sobie lot z dachu był jednocześnie najpiękniejszym w jego dotychczasowym życiu. 

Wszyscy jesteśmy martwiWhere stories live. Discover now