III

666 65 99
                                    

Moje plecy spotkały się z miękkim materacem łóżka, a ja w końcu odetchnąłem. Całe ciało mnie bolało od nieustającego spięcia, ale w końcu znalazł się moment, aby odpocząć i pozbyć się tych wszystkich negatywów.

Większości.

Gdzieś z korytarza dobiegł mnie śmiech Kaeyi, który rozmawiał z moją matką, przez ulicę przejechał jakiś samochód, gdzieś w oddali zaszczekał pies... Życie w Nowym Jorku trwało, bo owe miasto nigdy nie spało.

Tuż obok drzwi do mojego pokoju odezwały się kroki, a ja zamknąłem oczy, licząc, że mój przyrodni brat da sobie spokój i nie będzie próbował tutaj szczęścia. To, że moja matka go lubiła, nie znaczyło, że podzielam owe uczucie. Ja go... Tolerowałem.

Z ledwością.

Po prostu pech chciał, że chwilowo nie miałem na czynsz, więc nie do końca miałem możliwości przeprowadzki. Pracowałem jednak nad tym pieczołowicie, wierząc, że owy rok będzie idealnym na zrealizowanie moich wszystkich planów.

Pieniądze.

Pieniądze otwierały wszystkie wygodne ścieżki życia.

A Kaeya... Kaeya też nie miał na czynsz, więc chcąc nie chcąc zwaliliśmy się na głowę biednej pani Ragnvindr na jeszcze jeden rok.

Ale skoro w tę uroczą trójkę byliśmy w stanie przeżyć już jedenaście lat - czym był kolejny rok, jak nie powtórką poprzedniego?

Moje usta opuściło ciche westchnięcie, a moja ręka bezwładnie klapnęła na materac, tak, że przedramię zwisało już ku podłodze, którą delikatnie muskałem palcami. Była nieprzyjemnie zimna, co sugerowało, że ogrzewanie nie chodziło tego dnia jak powinno.

Skrzywiłem się niezadowlony. Nienawidziłem chłodu, nienawidziłem zimy i większości rzeczy z nimi powiązanych.

Bałwana, który właśnie wszedł do mojego pokoju w tym momencie też.

— Rany, Diluc, jest dopiero dziewiętnasta, a ty padłeś — Łypnąłem na niego jednym okiem, ale zaraz pozwoliłem powiekom opaść.

— Jakbyś poszedł do pracy to byś zrozumiał, nierobie — odezwałem się spokojnym głosem, będąc zbyt zmęczonym na irytację.

— Męczy cię robienie kawy? — Słyszałem, że zaczął chodzić po pokoju, a po chwili łóżko przy moich nogach się nieco ugięło pod jego ciężarem. — Nie... Ciebie bardziej męczą ludzie, co?

— Skoro doszedłeś do tego wniosku sam - to świetny moment, abyś sam stąd wyszedł.

— Inaczej mnie wyniesiesz?

Złośliwy uśmiech satysfakcji pojawił się na moich ustach, bo nagle całe siedemdziesiąt kilo Kaeyi plasnęło o podłogę, gdy szybkim ruchem zepchnąłem go z łóżka, zaledwie prostując zgięte nogi.

— Załapałem... — jęknął, a ja znów otworzyłem oczy, aby zobaczyć jak wstaje. — Już się stąd zabieram, gburku.

— Hasta la vista¹ — mruknąłem niezbyt przyjemnym głosem, widząc, że ten jeszcze przystanął przy drzwiach.

— Mam tylko nadzieję, że Ventiego nie traktujesz jak mnie. To dobra dusza!

— Zjeżdżaj — Trzasnęły drzwi, a ja położyłem dłonie na twarzy biorąc głębszy wdech. Ten to potrafi komuś podnieść ciśnienie... Przetarłem oczy i z niezadowolonym pomrukiem podniosłem się z łóżka.

Nie ma co psuć sobie odpoczynku przez tego imbecyla. Zajmę się czymś przyjemnym i zaraz będę miał lepszy humor, idealny, aby usnąć.

Po tym całym tygodniu naprawdę nie marzyłem o niczym innym, niż chwila relaksu, ale chyba nikt tego nie rozumiał. Ledwo co sięgnąłem po telefon, a ten zaczął wibrować jak szalony, przypominając przez moment bardziej zabawkę dla dorosłych, niż to czym naprawdę był.

❝ 𝘽𝙞𝙩𝙩𝙚𝙧𝙨𝙬𝙚𝙚𝙩 ❞ .✦↷ diluvenWhere stories live. Discover now