Część 12

82 6 2
                                    

Nie jest łatwo pogodzić się z przeszłością. Zapomnieć i ruszyć do przodu, jakby nigdy nic. Czy tego chcemy, czy nie, przeszłość już zawsze będzie częścią naszego życia. Jej drobinki będą tkwić wczepione w nasze kostki, skutecznie nas spowalniając.

Akceptacja jest kluczem, bez niej nie pójdziemy dalej. Musimy pogodzić się z tym co było i uświadomić sobie, że już minęło, a obecnie nie mamy na to żadnego wpływu.

Dopiero będziemy w stanie zmartwychwstać.

Pocą mi się dłonie, kiedy przed nami majaczy widok posiadłości. Ogromny, bielony budynek, podwójne, drewniane otwarte okiennice, spomiędzy niektórych wyglądają znudzone konie. Kolor i przestrzeń pastwisk po obu stronach drogi, którą jedziemy, zdaje się mnie pochłaniać. Na moment moje oczy toną w bezkresie oceanu śnieżnej bieli, napawają mój umysł spokojem, takim, jaki zawsze odczuwałam w podobnych miejscach. Jednak wtedy auto podskakuje na nierówności, błogość opada na dno mojej czaszki, wyparta przez strach. Słyszę głuche tąpnięcie, wiem, że to Admirał uderzył w ścianę przyczepy. Drżą mi palce, kiedy wyłamuję je w nerwowym geście. Anthony kładzie starszą, pomarszczoną dłoń na moich i uśmiecha się pokrzepiająco, zerkając na mnie ukradkiem. Staram się, naprawdę się staram głęboko oddychać i myśleć pozytywnie, jednak kiedy twoje wnętrze jest od dawna przeżarte przez ból, zdajesz się zapominać, co to znaczy myślenie pozytywne.

Przeraża mnie bogactwo i przepych tego miejsca, wracają wspomnienia częstych zawodów, każde jedne odbywały się w takich stadninach, ale teraz nie to się liczy. Myślę o moich zarobkach, o tym, że ledwo daję radę wiązać koniec z końcem, myślę o mojej matce, która z dnia na dzień topi się we własnej niemocy. Jak ja dam radę opłacać to miejsce, o wiele przekraczające moje możliwości?

Przyglądam się krytym halom, na jednej widnieje rysunek jeźdźca i konia pokonujących wysoką stacjonatę, a na drugiej, jeździec w typowym, ujeżdżeniowym cylindrze prowadzi konia kłusem wyciągniętym. Nie trzeba być detektywem, aby zrozumieć, że jedna z nich posiada czworobok, a na drugiej zapewne można zastać pełen zestaw przeszkód. Boję się zastanowić, jakie finanse pochłonęły te budowle, cały ten obiekt i jak bogaty musi być właściciel.

- Nie przejmuj się, nie będzie tak źle. Przejrzyj sprzęt, to powinno ci pomóc - chropowaty głos przedziera się przez mgłę zasnuwającą mój umysł. Anthony zawsze zdawał się czytać mi w myślach. Mijamy pastwiska, droga rozwidla się na ogromny podjazd wyłożony kostką brukową. Masa nasadzeń na klombach wiosną musi pokrywać się kwieciem, które całe otoczenie spowija mdląco słodkim zapachem i paletą barw.

Na lewo, nieco w głębi znajduje się duży dom z przeszkloną prawie połową parteru. Światło odbija się od szyb, więc nie jestem w stanie zajrzeć do wnętrza. Na piętrze jako pierwsze uwagę przykuwa wielkie, balkonowe okno, z którego zapewne widać niemal całą okolicę. Niewielką przybudówkę przy domu oplatają typowe, drewniane kratki, podtrzymujące pnącza winogron, których resztki smętnie wiszą na dolnych partiach drabinek. Budynki dwóch stajni znajdują się po prawej stronie, w pobliżu zdążam dostrzec lonżownik, karuzelę i dwa place do jazdy, kiedy wóz zatrzymuje się z delikatnym szarpnięciem. Zaciskam zęby i kurczowo chwytam w palce rękawy kurtki. Widzę kilka par oczu skupiających na nas swoją uwagę, kwas żołądkowy podchodzi mi do gardła.

- Chodź, już czas zakwaterować Admirała - Tony mruga do mnie pocieszająco, jednak ja widzę jedynie mężczyznę, ubranego elegancko, ale na luzie, który zmierza prosto w naszą stronę.

- Dzień dobry! Witam w Shadows Creek - słyszę jego tubalny głos, kiedy ledwo stawiam stopy na podjeździe. Kiwam niemo głową, bojąc się, że kiedy spróbuję coś powiedzieć, nie wydobędę z siebie więcej niż przeciągłego jąknięcia.

- Jestem James Carter, zastępca dyrektora - wyciąga dłoń najpierw do Anthonyego, a następnie, nieco niepewnie, do mnie. - Pani musi być Sophie, zgadza się? - dopytuje z uśmiechem, na co  odpowiada mu jedynie suche skinięcie głowy.

- Właściciela nie ma? - mój towarzysz pyta lekko, pocierając zmarznięte dłonie.

- Miał pilną sprawę i niestety nie mógł być na miejscu. To jak, wyprowadzimy konia i zaraz ktoś pomoże przenieść Pani sprzęt, a następnie dam Pani klucz do szatni i paki w siodlarni, dobrze? - Patrzę na jego szerokie barki, ciemne włosy, na skroniach naznaczone siwizną, delikatne zmarszczki kłębiące się z kącikach oczu i ust. Ma lekko ponad czterdzieści lat, jednak jego kondycja fizyczna mogłaby zawstydzić niejednego dwudziestolatka. Zwracam uwagę na przenikliwie niebieskie oczy, mają chłodny odcień, jednak płynie z nich dobro. Wypuszczam powietrze ze świstem, z nadzieją, że ucieknie wraz z nim nieco napięcia.

- Dobrze - szept wydobywający się z moich ust przypomina szmer, nie jestem nawet pewna, czy udało im się zidentyfikować słowo, jakie wypowiedziałam. Próbuję wykrzesać z siebie słaby uśmiech, próbuję udowodnić coś samej sobie.

Podchodzę do przyczepy i otwieram trap, dłonie spływają mi potem.

Nie trzeba być specjalistą, aby wyczuć nerwowość, jaką emanuje zwierzę.
Ściągam barierkę i ruszam do drzwiczek z przodu przyczepy. W środku jest gorąco, duszno od oddechu Admirała. Łapię uwiąz i powoli zaczynam się wycofywać, zachęcając do tego i konia. Słyszę szum silnika, jednak nie mam czasu się nad tym dłużej zastanawiać. Kiedy koń czuje trap pod kopytami i większą swobodę, zaczyna się szarpać i niemal wypada do tyłu, pociągając mnie za sobą. Zaburza moją równowagę, macha przednimi nogami kilka centymetrów nad ziemią i wpada we mnie, uderzając łopatką. Upadam na tyłek, kurczowo starając się nie puścić uwiązu. Koń szarpie głową i wściekle wymachuje nogą. Rozglądam się dookoła, upokorzenie zdziera ze mnie ubranie, czuję, jakbym była zupełnie naga. Dostrzegam czarnego, niemal nowego vana stojącego nieopodal. Zerkam przelotnie w przypatrujące się mojej osobie duże, jasne oczy. Nie dostrzegam w nich nic, poza zdziwieniem i zaciekawieniem, jednak nie mam odwagi się rozejrzeć ponownie, policzyć, ile osób jest świadkiem mojego upadku. Podnoszę się, gdy Anthony stara się uspokoić konia, który drepcze w miejscu, rży i wymachuje łbem. Łzy bezsilności zasnuwają mi obraz, jednak nie chcę pozwolić, aby popłynęły wzdłuż policzków.

- David! Chodź tu i zaprowadź tego konia do boksu - James przywołuje jednego z pracowników ruchem ręki.
- Dziękuję - uśmiecham się przepraszająco i patrzę, jak rosły mężczyzna koło trzydziestki szarpie się z młodym koniem, koślawo prowadząc go w kierunku stajni.
Zabieram dokumenty i czekając chwilę, aż zaczną wynosić sprzęt z pickupa i przyczepy, ruszam ze spuszczoną głową za zastępcą dyrektora, aby podpisać umowę.




Begin to LiveWhere stories live. Discover now