Część 16

27 3 1
                                    


Niemal czuję, jak policzki różowieją mi od zimnego powietrza. Dopiero teraz, kiedy całą drogę dzielącą mnie z przystanku do stadniny muszę przejść pieszo, dociera do mnie, jak to daleko. Zanim stawiam stopy na ogromnym podjeździe, udaje mi się już nieźle zmarznąć. Pocieram nerwowo dłonie i ruszam prosto do wejścia.

Nie wiem, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie takiego ruchu. Kulę się w sobie, widząc sporą ilość młodych twarzy, niektórych wydających się nadzwyczaj znajomych. Boję się rozpoznania, zwracania na mnie uwagi, więc pochylam głowę i usilnie staram się na nikogo nie wpaść w drodze do siodlarni. Otwieram szafkę i niemal cała do niej wchodzę, aby ukryć się przed spojrzeniami. Wyciągam kantar z wyszytym imieniem, skrzynkę ze szczotkami i uwiąz. Na dzisiaj nie liczę na więcej, modlę się, aby samodzielnie być w stanie chociaż ubrać mu kantar. Przemykam bokiem do tej części stajni, w której stoi Admirał. Ku mojej uldze, połowa boksów jest pusta, co oznacza małe prawdopodobieństwo na dużą ilość osób w moim otoczeniu, a zarazem mniejszy wstyd. Stawiam skrzynkę obok drzwi boksu i zaglądam do wnętrza. Admirał skubie siano i kiedy dostrzega mnie tuż obok, raptownie podnosi głowę. Nadal sprawia wyjątkowe wrażenie, jest piękny, dostojny i piekielnie świadomy swojej wielkości i siły. Przerzucam uwiąz przez ramię, kantar ujmuję drżącymi palcami i otwieram zasuwę boksu. Koń patrzy na mnie zaciekawiony i może to moja wyobraźnia, a może przerażająca rzeczywistość, kiedy widzę w jego oczach niepokojący błysk. To zwierzę ma większą świadomość mojego strachu niż ja sama, choć nigdy go nie wypierałam. Wyciągam przed siebie rękę, serce tłucze mi się gdzieś pod kurtką, która chyba jako jedyna trzyma mnie w miejscu w którym stoję. Boże, kogo ja oszukuję.

Wałach wyciąga głowę i szturcha moją dłoń, oddycham głęboko i robię krok do przodu, unoszę kantar uważnie obserwując każdy ruch kilkuset kilogramów mięśni. Zbliżam rękę z kantarem do wielkiego łba, wtedy nastawienie Admirała zmienia się diametralnie, kuli uszy i macha głową, niemal mnie przewracając. Odskakuję do tyłu i pospiesznie zamykam boks.

Zaraz zwymiotuję. Zatykam usta dłonią, oddycham tak szybko, że robi mi się ciemno przed oczami.

- Wszystko w porządku? - podskakuję na głos dochodzący zza moich pleców. Odwracam się w stronę wysokiego, szczupłego mężczyzny. Patrzę prosto w jego ciemne oczy, przełykam gulę w gardle, starając się wydobyć z siebie głos.

- Tak, tak, w porządku... - chrząkam, nerwowo przeczesując włosy dłonią.

- Jesteś pewna? - z uśmiechem mruży jedno oko, wygląda przyjaźnie, w wyrazie jego twarzy nie dostrzegam wścibskości, tylko zaniepokojenie i zaciekawienie. Przyglądam mu się przez moment. Nie jest ubrany tak drogo, jak wszyscy tutaj, ma na sobie jeansy i lekką, termiczną kurtkę z wyszytym imieniem. Jak dobrze, on tu pracuje, to tylko pracownik. Wzdycham z ulgą, prawdopodobieństwo, że się znamy, spada niemal do zera.

- Chyba - marszczę nos i smętnie wzruszam ramionami. Nie wiem nawet, co miałabym odpowiedzieć.

- Boisz się koni? - patrzy podejrzliwie na mnie i zagląda do boksu Admirała.

- Nie, nie boję się koni - oburzam się lekko i po czasie zdaję sobie sprawę, że jest to słyszalne w moim głosie. - Przepraszam... Jakkolwiek by to nie wyglądało, nie boję się koni. Boję się swojego konia - parskam śmiechem, ledwo wypowiadając te słowa. - Boże, jak żałośnie to brzmi... - kręcę głową i spuszczam wzrok na swoje buty.

- Hmm... Mam chwilę, może Ci pomogę? - unosi brwi i patrzy na mnie wesoło.

- Jeśli byłbyś na tyle uprzejmy - decyduję się w końcu, bo zdaję sobie sprawę, że sama raczej niewiele zdziałam. Uśmiecha się tylko w odpowiedzi i wchodzi do boksu.

- Czeeść kolego - wita się z koniem, przeciągając pierwsze słowo. Wyciąga cukierek z kieszeni i podaje go zaciekawionemu zwierzęciu. Gestem woła mnie do środka, na co automatycznie przyspiesza mi puls. Zagryzam dolną wargę i wstrzymując powietrze, staję w bezpiecznej odległości. Kiedy tylko robię krok do przodu, Admirał napiera w moją stronę, przez co obrywa od mężczyzny z otwartej dłoni.

- Załóż mu kantar - kiwa głową w moim kierunku. Robi mi się słabo, jednak udaję przed samą sobą, że nic nie może się stać. Odkopuję w pamięci wszelkie godziny, spędzone wśród koni i staram się odnaleźć w sobie tą dawną swobodę i spokój, pewność ruchów i pasję. Zagryzam zęby i szybkim ruchem wsuwam kantar na ogromny, piękny łeb.

- Ej! - mimo mojego piskliwego tonu, koń przestaje kulić uszy i zaskoczony cofa pysk.

- Oby tak dalej - Słyszę zza swoich pleców i wychodzę na korytarz, trzymając za sam koniec uwiązu, aby utrzymać większy dystans.

- Tak poza tym, jestem David - odwracam się w kierunku wyciągniętej dłoni. Podaję mu dłoń z uśmiechem, pierwszym szczerym uśmiechem od jakiegoś czasu.

- Sophie, miło mi - kiwam uprzejmie głową i robię krok w tył.

- Co planujesz z nim robić? - pyta, przyglądając się uważnie postawie Admirała. Przesuwa dłońmi po jego nogach, grzbiecie.

- Nawet o tym nie myślałam, chciałam chociaż wyprowadzić go z boksu - marszczę nos, zastanawiając się, czy aby na pewno powinnam chwytać za szczotki. Patrzę jak David uśmiecha się pod nosem i rzuca mi przeciągłe spojrzenie ciemnych oczu.

- Ujeżdżenie czy skoki? - dopowiada, a ja zakrywam twarz dłonią.

- Aach, matka chodziła trochę w skokach i ujeżdżeniu, ojciec ujeżdżenie. Zależało nam, aby uzyskać z tego skojarzenia dobry, ekspresyjny ruch, bez utraty szybkości, bo docelowo miał to być dla mnie koń ujeżdżeniowy. Jednak od tamtych planów minęło sporo czasu i teraz nie mam konkretnych celów, chyba nawet nie odważyłabym się ich mieć - uśmiecham się krzywo, czuję jak moje mięśnie protestują przeciw temu przekłamanemu gestowi. Patrzę, jak przygląda mi się zaciekawiony i mruży delikatnie oczy.

- Nie odważyłabyś się przez konia, czy przez Ciebie? - zadaje pytanie, które uderza we mnie niczym obuch. Zaciskam wargi, duszę w sobie jęk niezadowolenia. Mijają sekundy mojego milczenia, uśmiech wpływa na twarz Davida, a ja wiem, że czeka na odpowiedź.

- Chyba to i to - wypuszczam głośno powietrze, widząc, że nie zamierza odpuścić. Ku mojemu zaskoczeniu nie komentuje tego, zupełnie jakby tylko chciał wymusić na mnie odpowiedź, choć nieszczególnie go ona interesuje.

- Okej, łap za szczotki i opowiedz mi o tym, na jakim etapie wyszkolenia jest - mruga do mnie i sam również bierze dwie szczotki ze skrzynki.

- Aktualnie? Nie wiem czy na jakimkolwiek. Ma prawie sześć lat, jako niespełna trzylatek został zdjęty z pastwisk i zaczął pracę z ziemi, niedługo po tym pod siodło zrobił go naprawdę wyśmienity trener, jeśli miałabym określić jego pracę na klasy, to pracował do klasy L z elementami P w ujeżdżeniu, z wstępem do poruszania się w zebraniu. Skakał głównie luzem w korytarzu, pod jeźdźcem chodził jedynie drągi czy cavaletti, ze względu na wiek. Później... później wrócił na pastwiska i od ponad roku stał tam do wczoraj - wzruszam ramionami, po raz kolejny podczas tej krótkiej rozmowy. Odnoszę wrażenie, że ten gest to czysta definicja mojego życia.

- To co, idzie na lonżę? - uśmiecha się szeroko, czym zaczyna mnie irytować. Zapomniałam, jak można tak beztrosko się uśmiechać i chyba dlatego bardzo mnie to razi. Jednak po raz kolejny ignoruje moją odpowiedź, nie drąży i nie dopytuje, co w dużej mierze rekompensuje nawet ten niekończący się uśmiech.

- Przyniosę kawecan - wzdycham cicho i udaję się w stronę siodlarni. Nie narzekam, jest mi nawet na rękę ta sytuacja, nie jestem pewna czy sama byłabym w stanie go chociaż wyczyścić, nie mówiąc o wyprowadzeniu z boksu. Całą drogę nawet nie podnoszę wzroku, uparcie wpatruję się w swoje stopy, kiedy mijam kilka osób. Wyciągam pospiesznie kawecan, lonżę i bat, po czym wracam do boksu Admirała, starając się nie wejść nikomu pod nogi. 


4 lata po opublikowaniu ostatniej części... Witam Was serdecznie w 2022 roku :) 

Begin to LiveWhere stories live. Discover now