Część 6

113 5 1
                                    

Życie składa się z powitań i pożegnań. Naturalnych, nadchodzących z kolejnymi chwilami dopisanymi do życiorysu. Powitania dzielą się na te ważniejsze i te bardziej błahe, te, które nie odciskają się piętnem na naszej historii. Krótkie uściśnięcie dłoni, wymienione uśmiechy, znikome słowa i kolejna osoba poszerza grono znajomych twarzy. Zagnieżdża się w naszej pamięci na ulotny czas lub ryje w niej głębokie piętno.

Podobnie jest z pożegnaniami. Przychodzą często niespodziewanie, testują nasze granice, jak wiele jesteśmy w stanie znieść. Są pożegnania formalne, służbowa wymiana zdań, skinienie głową i tyle, koniec, kolejny rozdział zamyka swój bieg.

Jednak są też pożegnania bolesne i przedwczesne. Pożegnania, bez prawdziwych pożegnań. Rozdział się kończy, czas biegnie uparcie w przód, coś znika, nie dając nam nawet cienia szansy, na wypowiedzenie żegnaj.

Pomieszczenie jest tak samo przytłaczające, jak zawsze. Pochylam głowę pod natężeniem spojrzenia postaci stojącej przede mną. Spojrzenia pełnego wyrzutu i żalu, nie ma w nim miejsca na współczucie. Staram się coś powiedzieć, jednak głos grzęźnie w gardle.

Unoszę wzrok i widzę, jak oczy wypełnia ulga, zrozumienie i czysta radość, ciągnąca za sobą kąciki warg w górę. Uśmiecham się również, czuję łzy pod powiekami, jednak obiecałam sobie, że już nie będę płakać.

Zatapiam się w ramionach drobnego, starszego mężczyzny bez słowa, wierząc, że wyjaśnienia przyjdą z czasem.

- Ja... przepraszam - uważam, że to najodpowiedniejsze, co teraz powinnam powiedzieć.

- Dziecko, to już przeszłość - twarz naznaczona zmarszczkami, zapadnięte oczy i siwe włosy, oznaki czasu, nijak mają się do głosu, który zawsze przyprawiał mnie o drżenie. Ciepły, głęboki, zachrypnięty. Głos, któremu nie sposób nie wierzyć.

Siadam na podniszczonym krześle, oczekując charakterystycznego gwizdu czajnika, w oczekiwaniu na gorącą herbatę.

- Chcesz sprzedać Admirała? - w końcu pytanie przechodzi mi przez gardło, lecz wzrok mam wbity w blat stołu.

- Nie chcę, Sophia, ale robię się dla niego za stary, a on dla mnie, za silny - opiera się plecami o ścianę i wbija we mnie spojrzenie.

- Za silny? Potrafisz przechytrzyć każdego konia - cień uśmiechu wpływa na moje wargi.

- Czas ucieka, a ja już nie jestem zrobić tak wiele, jak kiedyś, niestety - zbieram odwagę, aby na niego popatrzeć i faktycznie widzę w nim oznaki starości.

- Ja wiem, że po takim czasie, po moim zachowaniu, nie mam prawa o nic cię prosić... oraz nie mam pieniędzy. Mam jedynie czterysta dolarów, ja wiem, że to nic, jak za takiego konia, jakim jest Admirał, ale obiecuję, spłacę resztę, tylko nie sprzedawaj go nikomu innemu - wypowiadam na głos to, co kłębiło się w mojej głowie od wyjścia z domu.

- Jakie pieniądze? Sophia, Admirał jest twój, nie musisz za niego płacić - widzę rozbawienie w jego twarzy.

- Jak to? Przecież po... Admirał przeszedł w twoje ręce, mama się go zrzekła... i ja też - przyznaję, czując jak czerwień zalewa mi policzki.

- Nie zrobiła tego. Twoja mama dawała miesięcznie na jego utrzymanie, lecz on nadal pozostaje twój. Zdecydowałem o sprzedaży i poinformowałem o tym twoją mamę, że nie jestem w stanie dłużej go zatrzymać, a nie sądziłem, że jeszcze cię tu zobaczę - w wymowny sposób wypomina mi ostatni czas, przez co pochłania mnie fala wstydu.

- Och... To przyjmij ode mnie te pieniądze, choćby za przetrzymanie go do czasu, aż nie znajdę jakiegoś pensjonatu - nurkuję ręką w torbie, aby wydobyć z jej otchłani pieniądze.

- Nie trzeba, zachowaj to i przeznacz na opłatę za hotel, a jeśli ci zabraknie, w stajni jest cała masa sprzętu, który zapewne w całości nie będzie ci już potrzebny. Zapomnij, choć w małej części o przeszłości i ratuj to, co jest teraz, Sophia - uśmiecha się do mnie przez ramię, jednocześnie zalewając wrzątkiem torebki herbaty.

*

Pomieszczenie jest tak samo przytłaczające, jak zawsze. Pochylam głowę pod natężeniem spojrzenia postaci stojącej przede mną. Spojrzenia pełnego wyrzutu i żalu, nie ma w nim miejsca na współczucie. Staram się coś powiedzieć, jednak głos grzęźnie w gardle.

Unoszę wzrok i widzę, jak oczy wypełnia ulga, lecz ledwie dostrzegalna. Moja matka zaciska szczękę, a ja odwracam twarz. Nie mogę sobie wybaczyć, że i tym razem się nie udało.

- Jak wiele razy jeszcze będziesz próbował? Aż tak ci na tym zależy? - zachrypnięty głos, pojedyncze wibracje świadczące o smutku, ukrytym gdzieś w głębi. Milczę, wciskając policzek mocniej w poduszkę.

- Jutro wychodzisz do domu, jednak zastanawiam się czy to, aby nie jest zły pomysł - kontynuuje, już się nauczyła prowadzić konwersację w pojedynkę.

- Zamknij mnie w psychiatryku, przynajmniej nie będę musiał was oglądać - warczę, choć wiem, że to lekka przesada.

- Może faktycznie szkoda, że i tym razem ci się nie udało - stwierdza, jakby czytając mi w myślach. Przez chwilę przetwarzam jej słowa i dociera do mnie, że mimo wszystko, bolą.

Zaciskam powieki i wracam myślami do lepszych czasów. Widzę swój uśmiech, lekkość w czynach, brak trosk i rozmyślań na temat przyszłości. Tu i teraz. Kiedyś było łatwiej, było piękniej, choć, może i kiedyś będzie pięknie?

Chciałbym móc w to wierzyć, chciałbym pozbyć się kamienia, który miażdży mi wnętrze.

Uwielbiam sen, w nim znów jestem sobą, tym prawdziwym, bez ograniczeń, obaw. W snach wracam do tych dni, co umknęły wraz ze zdradzieckim czasem. Zniknęły w odmęcie przeszłości, razem z marzeniem na to, że będzie dobrze, że wszystko się ułoży, że będzie lżej.

Pozostaję w tej samej pozycji, gdy otwierają się drzwi i ktoś cicho wchodzi do środka.

- Kolacja - cichy, cienki głos pielęgniarki zagłusza ciszę.

- Dziękuję, nie jestem głodny - odmawiam, nie mając najmniejszej ochoty na jedzenie, ani na cokolwiek.

- To chociaż zostawię panu herbaty, z pewnością nie zaszkodzi - kobieta stara się być miła, więc odpowiadam jej cieniem uśmiechu, gdy stawia na szafce kubek z ledwo parującym napojem. Oczywiście, wrzątkiem mógłbym się zabić. Odprowadzam ją wzrokiem i skupiam się na ciemnym płynie, dryfującym w szklance.

- Herbata nie zaszkodzi i z pewnością nie pomoże - mruczę do siebie, odwracając się tyłem do drzwi.

Pozostaje szary uśmiech, posłany w kierunku ciemnej mogiły, jako znaku po tym, co przepadło, zostało zagrzebane w odmętach przeszłości.

Uśmiech, jako namiastka tego, co jeszcze chcielibyśmy powiedzieć, jako żałosna próba rekompensaty braku szansy, na ostatnie spojrzenie, ostatnie zdanie, ostatni oddech.


Begin to LiveWhere stories live. Discover now