Rozdział 2

406 28 13
                                    

Pozorna samotność. Brak uśmiechów, wymienianych uścisków, podawanych dłoni.

Ciężki oddech, niepewny wzrok, przyspieszone tętno i zimny oddech pustki tuż nad karkiem.

Krok za krokiem, pogrążająca niemoc i echo.

Echo pustych kroków, opuszczonych ulic, zaciemnionych szyb. Echo wspomnień z lepszych dni, kiedy uśmiech pojawiał się łatwiej, oczy błyskały radością, smutek nie rozdzierał serca.

Smutek za dawnym czasem, czasem lepszym i lżejszym.

Błądzimy w tłumie, niezrozumiani, bez wsparcia, podpory w postaci czyjegoś ramienia, nadstawionego ucha i bacznego wzroku.

Myślimy, że jesteśmy tylko my, ostatni z ostatnich, niezrozumiani i niewidziani przez społeczeństwo. Z demonami przeszłości wczepionymi w kostki, chłodem przejmującym wnętrze, przeszklonymi oczami i zziębniętą duszą.

W rzeczywistości jest nas więcej, niż możemy się spodziewać. Masa opuszczonych głów, drżących rąk, głosu uwięzionego w gardle, niemych krzyków o pomoc.

Strach przed zaufaniem, przed sympatią, przywiązaniem. Strach przed powrotem do żywych. Sztywny krok, nieobecne twarze, zamyślone oczy. Tysiące ludzi martwych za życia.

A jeśli nie tysiące, to przynajmniej dwie zagubione osoby, rozdarte na kawałki, pozszywane krzywo, sfatygowane i błądzące po omacku w mroku swoich umysłów.

Wysiadam z przytulnego wnętrza taksówki. Pochłania mnie mrok, mróz szczypie w oczy. Płacę za kurs i omiatam spojrzeniem okolice. Stara kamienica, obłupane ściany, czerń wlewająca się do okien.

Noc. Czarna, nieprzenikniona. Świadek naszych koszmarów, słów wypuszczonych z sennych ust. Cisza wlewa mi się do uszu, zatapia mnie w swoim spokoju. Nie słyszę nic, poza szmerem padającego śniegu. Ruszam w stronę skrzypiących drzwi, spod moich nóg umyka spłoszony kot. Zatrzymuje się kawałek dalej i wydaje z siebie przeciągłe miauknięcie, niewypowiedziana skarga na los, jaki go spotkał. Patrzę na jego wymizerniałe ciałko, oczy błyszczące poprzez mrok. Mimo zimna kucam i czekam, aż podejdzie do mojej wyciągniętej, drżącej dłoni. Gładzę jego zimne, zmierzwione futro, wyczuwając pojedyncze kręgi kręgosłupa. Chwytam kota pod pachę, choć wiem, jak na mój pomysł zareaguje matka i pies. Szamoczę się z kluczami w zmrożonych palcach, aż w końcu z głuchym skrzypnięciem otwieram stare, przerdzewiałe drzwi, przez które chłód dmie tak, jak przez metalową siatkę.

Mroczna klatka otula mnie swoim klimatem. Pospiesznie zatrzaskuję za sobą zamek i ze zdezorientowanym kotem w ręku gnam schodami na drugie piętro. Kolejne,  zniszczone drzwi i oddycham z ulgą. Ciasny, nieco zatęchły korytarz wita mnie spokojem. Nie palą się światła, nie gra telewizor. Uczucie ulgi mości się w moim żołądku. Ruszam prosto do małej kuchni, stawiam kota na blacie mebli i wygrzebuję z lodówki puszkę karmy dla psa. Na palcach idę ze zwierzakiem i jedzeniem do swojego pokoju, w połowie drogi dołącza do mnie dźwięk psich pazurów ślizgających się po podłodze.

Poruszam się na pamięć, nie chcę zapalać światła, burzyć błogości tego miejsca, stanu spokoju, niczym niezmąconego, chwilowo wolnego od trosk i strachu o przyszłość.

Wchodzę do pokoju, jest niewielki, dookoła porozrzucane sterty książek. Na krześle wisi para rękawiczek, bryczesy i stare, wytarte ogłowie, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu, zapomniane przez los. Patrzę tęsknie w stronę łóżka z rozłożoną pościelą, co zawdzięczam mamie, która zapewne zrobiła to w oczekiwaniu na mój powrót. Przysiadam na rogu i zrzucam buty.

Begin to LiveWhere stories live. Discover now