Część 5

154 6 1
                                    

Rozpatrujemy przeszłość. Wciąż na nowo i na nowo.

Żałujemy, rozmyślamy, wspominamy. Rozgrzebujemy dawne dzieje, rozdrapujemy nasze czyny na drobne fragmenty, uważnie się w nie wpatrujemy, doszukujemy błędów.

Snujemy przypuszczenia, gdybamy, co by było, jak potoczyłoby się nasze życie, jeśli tylko postąpilibyśmy inaczej, gdybyśmy posłuchali czyjejś rady lub swojego rozsądku.

Żyjemy w strefie mrzonków, cały czas odwracając się za siebie. Czujemy się prześladowani przez minione dni, nie możemy się od nich uwolnić, jednocześnie nie mogąc swobodnie iść naprzód.

Toniemy w przeszłości, zapominając o teraźniejszości.

Zapominamy, że to ona jest ważniejsza, niepewna i to ona kształtuje przyszłość.

To, co jest teraz, kiedyś będziemy wspominać jako przeszłość i tylko od nas zależy, czy będziemy tego żałować, czy będziemy dumni z tego, jak postąpiliśmy.

Z każdą chwilą moje ciało wypełnia napięcie. Wraz z tłumem wsiadam do autobusu pełnego ludzi. Udaje mi się przepchnąć do jednego z wolnych siedzeń. Kurczowo zaciskam palce na torbie z pieniędzmi, dociera do mnie zbyt dużo dźwięków, wszyscy szepczą, lub rozmawiają na cały głos. Marszczę brwi, koszmarnie boli mnie głowa, potrzebuję czegoś przeciwbólowego, potrzebuję tabletek, by funkcjonować.

Odliczam przystanki, układając w głowie jakąś sensowną mowę, coś, co mogłoby, choć trochę mnie wytłumaczyć, te wszystkie dni naznaczone obojętnością.

Po dłuższym czasie wysiadam prosto w chłodne powietrze. Powoli zaczyna zmierzchać, ciemność bierze otoczenie w swoje objęcia. Otulam się szczelniej połami zbyt dużej kurtki, której zapach działa na mnie kojąco i skręcam, z zamiarem przejścia przez ulicę.

W następnej chwili uskakuję szybko nadjeżdżającej karetce na sygnale. Wzdrygam się, gdy podmuch przejeżdżającego ambulansu podrywa jedno z moich wspomnień jak zwiędły liść, leżący bezładnie przy chodniku. Idę szybko polną drogą, prowadzącą do tak dobrze znanej mi posiadłości.

Powoli moim oczom ukazuje się, niegdyś biały, płot, dwa budynki gospodarcze, a pomiędzy nimi nieco stary, podniszczony dom. Jasna farba miejscami poodpadała wraz z tynkiem, elewacja poszarzała, dach zdobią fragmenty mchu. Pozostałość wygląda jak dawniej, zawsze była odrobinę zaniedbana, zniszczona przez zwierzęta i wieczny pośpiech. Bluszcz ciasno oplata ściany, gdzieniegdzie wdziera się do okien. Ścieżka do domu pokryta lodem i niezdarnie wysypana piachem, który i tak nie spełnia swojej roli.

Skręcam, zanim będę widoczna z domowych okien. Przedzieram się przez stwardniałe zaspy śniegu, mijam większy z dwóch budynków i docieram do otwartej przestrzeni, z licznymi bruzdami i zaschniętymi krzewami.

Szczękam zębami, lecz wcale nie jest mi zimno. Stres wdziera mi się pod ubrania, drapie ostrymi pazurami delikatną skórę. Podchodzę do poobgryzanego płotu i przesuwam po nim zgrabiałą dłonią. Dwa starsze kuce podnoszą głowy znad snopków siana i po chwili zastanowienia ruszają w moją stronę. Ukrywam rękę w czeluściach kurtki, skąd wyciągam opakowanie miętusów. Podaję po jednym cukierku kucom, delektując się sekundami, gdy ich miękkie chrapy łaskoczą mi palce. Donośne rżenie przebija powietrze i mój wzrok skupia się odległym końcu drugiego z padoków. Majestat bije od zwierzęcia stojącego z wysoko uniesioną głową. W sekundzie rusza z miejsca niewiarygodnie szybkim i mocnym galopem, agresywnie atakując kopytami zmrożoną ziemię. Wraz z tym obrazem powracają do mnie wszelkie słowa, cała nadzieja pokładana w tego konia i wiara, wiara w niego, w jego możliwości i jego przyszłość. Naszą przyszłość.

Zatrzymuje się przy płocie odgradzającym go od kucy. Patrzę przez moment, zanim decyduję się podejść, z cukierkiem na wyciągniętej dłoni. Koń zarzuca łbem, nerwowo się cofając. Obserwuje mnie z kilku bezpiecznych metrów, analizując zaistniałą sytuację. Chrapy rozszerzają mu się gwałtownie, raz za razem, gdy stara się wychwycić mój zapach. Z niedowierzaniem przyglądam się ogromnemu zwierzęciu, rejestruję jego przemianę z ostatnich miesięcy. Jest sporo wyższy, już nie jestem w stanie zobaczyć nic ponad jego grzbietem. Długie, silne nogi, zadnie do połowy oznaczone białymi skarpetami, przednie jedynie ich namiastką. Szerokie plecy, choć pozbawione kompletnie tkanki mięśniowej, przez co nieco zapadnięte, z widocznymi delikatnie żebrami. Gęsta grzywa, dawno nieobcinana, nierówno wystaje ponad szyję. Sierść o kolorze gorzkiej czekolady niemrawo mieni się w promieniach zachodzącego słońca. Jego umaszczenie nigdy nie pozwalało pozostać obojętnym na jego urodę, zimą i jesienią przybiera odcienia ciemnej czekolady, lecz w słońcu odbija się od niego złota poświata, natomiast w okresie letnim, jego szata ma kolor mlecznej czekolady, ze złotymi przebłyskami. Ciemna grzywa z jaśniejszymi pasmami i duża, szlachetna głowa, z równą gwiazdką na czole i strzałką na lewej chrapie. Zmężniał, już nie przypomina cherlawego źrebaka.

W końcu wyciąga szyję i zabiera cukierek z mojej ręki. Strzyże uszami, z zaciekawieniem badając rękaw mojej kurtki. Łzy palą mnie pod powiekami, gdy skubie wargami szorstki materiał i czule pociera go nosem, lecz jak dotykam dłonią jego nosa, odrzuca głowę i czym prędzej galopuje na drugi koniec pastwiska.

*


Z każdą chwilą moje ciało zapada w neurotyczny sen, zmysły wygasają, a spokój bierze mnie w objęcia. Głowa chwieje się niebezpiecznie, co chwila uderzam podbródkiem o klatkę piersiową. Palce już nie zaciskają się kurczowo na podłokietnikach, zbawiennie nie dociera do mnie żaden dźwięk, żadnych szeptów, rozmów, oddechów. Marszczę czoło, przestaję odczuwać ból nóg i kręgosłupa, już nie potrzebuję tabletek, przy odrobinie szczęścia, nie będę potrzebował ich już nigdy więcej.

Może nieco żałuję, że to przyjdzie niespodziewanie. Nieporadnie układam w głowie list, który mogłem napisać. Coś, co by mnie usprawiedliwiło, wytłumaczyło cokolwiek, lub wpędziło rodzinę w poczucie, że zawiedli i kazało im żyć z tym do końca ich dni.

Powieki mam już zbyt ciężkie, aby je uchylić, a umysł zbyt otępiały, aby dobrze wychwycić każdy element, kiedy dookoła mnie wzrasta panika. Oddycham bardzo powoli, coraz rzadziej i spokojniej, nie jestem już zainteresowany tym, co się dzieje. Odpływam w niebyt i w ty momencie nie wyobrażam sobie niczego wspanialszego.

Gdy ledwo rozwieram powieki, wszechobecna biel rani moje oczy. Pospiesznie zamykam je ponownie, usilnie staram się policzyć do pięciu, ale nie wiem, co jest następne po dwa.

Orientuję się, że maska na mojej twarzy wtłacza w moje płuca odpowiednią ilość tlenu w stałych odstępach czasowych. Czuję ucisk dookoła prawej dłoni, więc staram się nie poruszyć, jedynie stopniowo oswajam wzrok z jasnością pomieszczenia.

Powoli moim oczom ukazuje się szpitalna sala. Puste, białe ściany, do połowy pomalowane na beżowy kolor. Obok łóżka stoi monitor, rejestrujący pracę mojego serca i butla z tlenem. Matka śpi na niewygodnym krześle, ciągle ujmując moją dłoń.

Wzdycham cicho, ponownie zamykając oczy, zanim ktoś się zorientuje, że jestem przytomny. Rozczarowanie przysiada tuż obok, drwi z tego, że po raz kolejny mi się nie udało, że znów pomoc nadeszła zbyt szybko.

Ułamki sekund.

Drobne chwile.

Jedno spojrzenie, przypadkowe spotkanie, nic wielkiego.

Nic, co zwiastowałoby jakiekolwiek zawirowania w codzienności.

Nic godnego uwagi, zatrzymania i zastanowienia się nad kolejnością zdarzeń.

Zlepki sekund, chwil, świadczących o tym, co nas czeka.

Begin to LiveWhere stories live. Discover now