Rozdział 69

40.5K 2.3K 43
                                    

W Londynie jestem późną nocą i bardzo wczesnym rankiem. Witam się z ulewą i wilgotnym klimatem, zaciągając się londyńskim powietrzem. Z pomocą taksówkarza znajduję hotel na wschód od centrum ze stosunkowo niskim cenami. Płacę za dwie noce, odnajduję swój pokój i pozbywając się ciuchów, przemarznięta wchodzę pod kołdrę. Zasypiam szybko, wyjątkowo dotkliwie odczuwając brak Zayna. 

***
Myliłam się, myśląc, że znalezienie mojego ojca będzie proste. Od równych dwóch godzin chodzę po mieście z nadzieją zetknięcia się z nim. I gdy przechodzę już cały Londyn w szerz poddaję się, wracając na Piccadilly Circus. Gdy nie trzeba jest wszędzie. Z rękoma w kieszeniach kurtki, we wczorajszych ubraniach i ze spuszczoną nisko głową przechodzę przez pasy i podążam do starego mieszkania. Nie mogę powiedzieć, że tęskniłam za Londynem. Nie zatęskniłam ani razu. Za to tęsknie za Nowym Jorkiem, nawet jeżeli nie miałam okazji poznać go dokładnie. Naciągam kaptur na głowę, gdy zbliżam się do starej dzielnicy mieszkalnej. Co ja właściwie mam do powiedzenia Marcelowi ? Chyba nic. Chcę tylko sprawdzić czy żyje. Nie życzyłabym mu niczego złego. Jest alkoholikiem, ale nie jest złym człowiekiem. Ostrożnie stawiam nogi na stopniach, klatka schodowa wydaje się być jeszcze bardziej zniszczona niż ją zapamiętałam. Zapach wilgoci drażni moje nozdrza jak jeszcze nigdy. Staję przed tymi samymi drzwiami, za którymi jeszcze niedawno mieszkałam i nasłuchuję głosów po drugiej stronie. Cisza. Podnoszę dłoń zaciśniętą w pięść, ale waham się. Ostrożnie opuszczam ją na gładkie drewno i uderzam kilka razy. Cisza. Zdejmuję kaptur i zaczesuję włosy za uszy. Napieram barkiem na drewno naciskając klamkę, a drzwi ustępują. Powoli wchodzę do środka, zostawiając uchylone drzwi. Bezszelestnie przechodzę przez kolejne pomieszczenia, sprawdzając je, aż docieram do mojej... już nie mojej sypialni. Niepewnie uchylam drzwi, ale nie przekraczam progu, widząc siedzącego na łóżku mężczyznę. Przełykam ślinę i przelatuję wzrokiem po pokoju. Wyciągnięta szuflada z komody, ten sam połamany taboret i wszędzie walające się męskie ciuchy. Przynajmniej łóżko jest zasłane..
- Marcel ?
Robię krok, a później jeszcze jeden. Przenosi na mnie szeroko otwarte oczy i rozchyla wargi w zaskoczeniu. Jego blada twarz nabiera lekkich kolorów.
- May ?
Przeciera oczy, patrzy na mnie, a później opuszcza głowę, mamrocząc, że coś jest zbyt mocne. 
- Nie wiem czy cię widzę, czy tylko mi się zdaje.
Bełkocze i przeczesuje włosy. 
- Jestem tu. 
Podchodzę bliżej niego i wyciągam rękę, dotykając jego ramienia. 
- Wszystko z tobą dobrze ?
- Nie. Gdzie byłaś tak długo ? Zniknęłaś bez śladu.
Podnosi się, zatacza lekko do tyłu, ale szybko łapie równowagę. 
- Zostawiłaś mnie bez niczego. 
Otwieram usta, by powiedzieć mu o Nowym Jorku, ale w porę się powstrzymuję. Lepiej, żeby nie wiedział. 
- Próbowałam ułożyć sobie życie. 
Patrzy mi w oczy i uśmiecha się. 
- I udało ci się ?
Wkładam dłonie w kieszenie i odwracam wzrok, oglądając dokładnie pokój. Brak firanek na oknach, a zegar naścienny ma pękniętą szybkę, ale wskazówki wciąż chodzą.
- Przyszłam sprawdzić co z tobą ?
- Jestem w dobrej formie.
Uśmiecha się zabolale i znowu przeczesuje włosy. 
- Jak ma się pan Malik ?
Spogląda na mnie pogardliwie, jakby wszystko wiedział. 
- Nie wiem.
- Jak to możliwe ? Przecież to właśnie z nim się gdzieś zawieruszyłaś.
- Co ?
Cofam się o krok. 
- Nie zgrywaj się. Próbowałem cię znaleźć. Trzeba przyznać, dobrze cię ukrył. Nie pochwalił się, że dzwoniłem ?
- Raz.
- Wystarczyło. Przecież wróciłaś.
- Nie wróciłam do ciebie, Marcel. Przyszłam tylko sprawdzić jak się masz. Powinnam już iść.
Z malejącą pewnością siebie przechodzę do drzwi.
- Zaczekaj!
Krzyczy. Moje serce wybija szybszy rytm, a nogi przyśpieszają. Zapomniałam, jak to jest gdy ktoś krzyczy. Zayn nigdy nie krzyczał, zdarzało mu się podnieść głos w mojej obecności, ale nie krzyczeć.
- Do cholery, zaczekaj!
Co ja wyprawiam ? Zatrzymuję się przy drzwiach wejściowych i czekam, aż pojawi się w zasięgu mojego wzroku. Nie boję się. Słyszę jak tupie, klnie, a później pokazuje się jego chwiejna postura.
- Nie pozwolę ci odejść. Nie masz prawa.
Patrzę na niego szeroko otwartymi oczami i niemal zaczynam się śmiać. Spycham strach w najgłębsze zakamarki mojego umysłu i prostuje się. Nie boję się. Już nie.
- Pominąłeś coś, Marcel. Mnie i moje zdanie. Jeżeli myślisz, że zostanę tutaj, bo mnie zastraszysz to grubo się mylisz. Nic nas nie łączy.
Patrzę chwilę w jego zaskoczone oczy, w rozszerzone źrenice, a później odwracam się na pięcie. Wychodzę, zatrzaskuję drzwi i zbiegam szybko po schodach. Zalewa mnie radość, a może to po prostu ulga, którą naprawdę poczułam. Oczami wyobraźni widzę jak odcięta zostaje lina z mojej lewej dłoni, łącząca mnie z przeszłością. Przedsmak wolności. Jakkolwiek dziwne jest to co odczuwam, ważne że jest prawdziwe. Przecieram twarz i z powrotem pokonuję całe miasto, by dostać się do hotelu. 
Dopiero, gdy kładę się na łóżku i opuszcza mnie adrenalina, odczuwam głód i potrzebę ujrzenia Zayna. Potrzebuję go. Potrzebuję jego ramion i zapachu męskiego ciała. Zamykam oczy, a gdy je otwieram wybucham płaczem.

***
Trzymam w dłoni dwa końce okrywającego mnie ręcznika, a drugą ręką usiłuję wyciągnąć z torby coś do ubrania. Zdenerwowana przekręcam bagaż i wysypuję z niego wszystko, wybierając koszulkę, bieliznę i bluzę. Ubieram się, czeszę i lekko maluję, chcąc zakryć wczorajsze pozostałości po płaczu. Jeszcze przed godziną jedenastą opuszczam hotel wybierając się do jedynego miejsca, gdzie mogę zastać ojca, a gdzie ja nigdy nie chciałam wrócić. Korzystając z metra dostaję się na obrzeża Londynu, skąd i tak dalej muszę pojechać autobusem. Z żalem wydaję na to pieniądze, ale muszę to zrobić, czuję do tego powinność. Z głośno bijącym sercem wysiadam na przed ostatnim przystanku z trasy busa i przechodząc przez skrzyżowanie, dostaję się na swoją ulicę. Domy z sąsiedztwa ani trochę nie uległy przebudowie, postarzały się. Zmieniły się kompozycje kwiatów na podwórkach, państwo Churnes przekonali się do pelargonii. Bywałam czasami u ich syna, nie do wiary, że to pamiętam. Drewniana huśtwaka wciąź stoi na werandzie u państwa Lenson, a dokoła w donicach rosną hortensje. Minęło tyle lat. Ciężkim krokiem przechodzę obok tego wszystkiego. Mam cel. Bladożółty, mały, zaniedbany dom na końcu ulicy.

Muszę przystanąć i odzyskać panowanie nad sobą, bo chodź jeszcze nie weszłam do środka budynku, wyraźniej niż za każdym razem wcześniej przypomniał mi się mój własny koszmar. Zamykam oczy, otwieram, zamykam, oddech, otwieram, idę. Trzęsącą się dłonią naciskam dzwonek przy drzwiach i stoję cierpliwie. Szum, szmer, odgłos przekręcanego zamka i mój ojciec w progu. Jego widok jest jak uderzenie w policzek. Zachwiewam się do tyłu, ale nie potrzebuję jego brudnej ręki, chcącej dać mi oparcie.
- Mogę wejść ?
O ile ja czuję się jak ogłuszona, on ma dobry refleks we wszystkim. Robi mi miejsce w przejściu i otwiera jeszcze szerzej drzwi, uśmiechając się. 
- Cieszę się, że wróciłaś. 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie strzelać do mnie! :D
Rozdział 70 będzie jutro, wynagrodzenia z powdu oszałamiającej długości tego rozdziału i mojej długiej nie obecności.
Trzymajcie się :) Dobrej nocy xx

NiewiernyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz