Władczyni wolności

By MadlaineCakaliWheel

45 5 37

Anarchia prędzej czy później doprowadzi do kłopotów. Szczególnie na bezludnej wyspie w otoczeniu właściwie ni... More

Władczyni wolności

45 5 37
By MadlaineCakaliWheel

Piętnastolatka stęknęła, podnosząc się z mokrego piasku. Była cała obolała, a torba, na którą upadła, na pewno nie pomogła. Usiadła; rozejrzała się. Na pierwszy rzut oka stwierdziła, że znajduje się na wyspie. Próbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła, ale w głowie miała pustkę. Przynajmniej do czasu, gdy zauważyła czarną smugę na plaży i dym, unoszący się znad wyrwy w drzewach.

— Aha — powiedziała do siebie, rozcierając ramię. Była w takim szoku, że nie potrafiła panikować ani się dziwić. — Czyli rozbił się nam samolot — dodała wypranym z emocji głosem.

Miała ochotę się śmiać. Jej rodzice zawsze mówili, że to, że wszędzie chodzi z torbą z linami i nożami jest jakimś nieporozumieniem, że to jej życia nie uratuje. Rzuciła okiem na okolicę i, nie zauważywszy żadnej żywej duszy, roześmiała się w głos, ciesząc z własnej przezorności. Gdyby ktoś ją teraz zobaczył, zdecydowałby o skierowaniu jej do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Co prawda dziewczyna wciąż czuła kształt metalowego scyzoryka, wrzynającego się w biodro, ale to nie mogło umniejszyć jej satysfakcji. Już w tym momencie wiedziała, że wygrała.

Spojrzała pod słońce na swoje okulary. Wygięły się, ale szkła pozostały nietknięte, jeśli nie liczyć kilku rys, jakie wyrył w nich nadmorski piach. Wciąż dało się je nosić. Bez nich co prawda nie widziała najgorzej, ale czuła się znacznie niepewniej. Odetchnęła, powoli zbierając się do stanięcia na nogi. Pamiętała ze szkoły, że ludzie po wypadkach bywają w szoku i nie czują bólu, jeśli coś sobie złamią, dlatego teraz uznała, że musi być ostrożna, bo nie wie, czy czegoś sobie nie zrobiła.

Najpierw obmacała ramiona, upewniając się, że są nietknięte. Kilka razy pokręciła nadgarstkami, dwa razy strzepnęła rękę od łokcia; ruszyła barkiem. Na jej szczęście wszystko było z nimi w porządku, więc ostrożnie wsparła się na dłoniach i powoli stanęła na nogi. Nie prostowała ich jeszcze, żeby skrócić drogę ewentualnego upadku i nie zepsuć się bardziej.

Po kilku chwilach wciąż nic się nie działo, nie upadła, nie czuła bólu, więc uznała, że wszystko w porządku. Szybkim krokiem zeszła ze słońca i zniknęła w gąszczu.

***

Musiało zbliżać się południe. Dziewczyna przedzierała się dzielnie przez chaszcze, przy okazji poprawiając jasne włosy. W takich momentach cieszyła się, że zawsze je wiązała, bo przynajmniej miała gumkę. Nogi do kolan miała poranione kolcami, ale musiała znaleźć wodę. Słodką do tego. Otoczona morzem ze wszystkich stron, paradoksalnie bez wody zginęłaby z pragnienia.

Syknęła, kiedy przypadkiem stanęła na pokrzywie. Teren był trochę podmokły, więc związała ze sobą sznurówki butów i przerzuciła jeden z nich przez ramię. W ten sposób chciała ochronić je przed błotem, żeby nie stracić obuwia już pierwszego dnia.

— Jak masz na imię? — Niemal podskoczyła, gdy usłyszała to pytanie. Nie spodziewała się, że... że ktoś mógłby odnaleźć ją, a nie na odwrót. Zwróciła oczy na właścicielkę głosiku.

Dziewczynka mogła mieć może cztery lata, miała na sobie różową, osmoloną sukienkę, a platynowe loki były potargane i spłowiałe.

— A ty, mała? Jak masz na imię? — Uśmiechnęła się pocieszająco do blondyneczki.

— N-nie wiem. — Pociągnęła nosem, patrząc pod swoje stopy.

— Ja też, nie przejmuj się — wypaliła starsza. — Chyba zaczynało się na M... Marta? Michalina? Nie... W każdym razie, mogę zostać Em. A ty możesz być Ala. — Em wyciągnęła dłoń i pogłaskała małą po głowie. — Podoba ci się to imię?

— Misia — bąknęła. — Chcę być Misia.

— To chodź, Misia, poszukamy reszty. — Em wyciągnęła rękę do Misi, uśmiechając się przyjaźnie. Schyliła się odrobinę, żeby nie rozsiewać tak przerażającej aury.

Czterolatka ostrożnie chwyciła jej przegub i zacisnęła na nim panicznie palce.

— Zanieść cię? Musisz być zmęczona.

Misia nie odpowiedziała, więc po prostu szły ramię w ramię.

***

Zanim znalazły rzeczkę, spotkały jeszcze Landrynę (nazwaną tak przez Em ze względu na aparycję niebezpiecznie podobną do pewnej różowej ropuchy z filmów i książek), Jagodę i Marcysię. Wszystkie były młodsze i wyraźnie zagubione, choć przez postawę Landryny prześwitywała arogancja.

— Napijcie się. Musimy znaleźć resztę — rzuciła Em, siadając na mokrej ziemi z westchnieniem ulgi. Po kilkugodzinnym marszu przez gąszcz była wycieńczona; uda ją ciągnęły, nie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Musiała jednak przeć na przód. Pilot nie miał szans przeżyć; pożar zaczął się właśnie od kokpitu.

— A po co? — zdziwiła się Landryna, łapczywie zagarniając owoce z okolicznych krzaków. Były błyszczące i czarne. Wyglądem przypominały borówki.

Em wiedziała, czym są te jagody, jednak nie zamierzała uprzedzać o tym dziewczyny. Miała wrażenie, że jej śmierć przynajmniej częściowo zapobiegnie zamętowi wśród rozbitków. Bądź co bądź, w jakiś sposób ich zjednoczy.

— Jeśli będzie nas więcej, łatwiej przeżyjemy i — szukała przez chwilę słowa — znajdziemy kogoś, kto nam pomoże.

— Ale będzie dla nas mniej jedzenia!

Em westchnęła, pochylając się nad rzeczką i napiła się krystalicznej wody. Nie miała siły do dyskusji z taką smarkulą. Długi warkocz zsunął się z jej ramienia i wpadając w toń wydał cichy plusk. Potrząsnęła głową, zirytowana. Wiedziała, że na tej wyspie ktoś będzie musiał trzymać wszystkie dzieciaki w garści. Pilnować dyscypliny. Ona była gotowa posunąć się do wszystkiego. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że nie było tu policji czy sądów. Mogła zrobić wszystko. Największy problem to dążyć do celu i nie stracić przy tym poparcia większości, eliminując niewygodne jednostki.

***

Gdy dotarły w piątkę do wraku, Em kazała im się zatrzymać i poczekać. Powoli się ściemniało, ale miały jeszcze dobre dwie godziny światła. Samozwańcza przywódczyni nieistniejącej jeszcze społeczności powoli podeszła do dymiącego samolotu. Praktycznie cały przód był zwęglony; nawet stelaż się nie uchował. Em wolała tam nie zaglądać. Może i uważała się za bezwzględną, ale nie chciała zobaczyć sczerniałego od ognia ciała.

Usłyszała cichy płacz. Ktoś cienkim, cichym głosem wołał o pomoc. Em miała wrażenie, że dźwięki dochodzą gdzieś spod kupy żelastwa. Powoli okrążyła maszynę i znalazła umorusanego sadzą chłopczyka. Mógł mieć co najwyżej sześć lat, ale był przygnieciony blachą; po jego udzie spływała krew.

— Spokojnie — przemówiła Em jedwabistym głosem jeszcze zanim chłopiec mógł ją zobaczyć. — Wydostanę cię stąd, dobrze? Nie ruszaj się na razie.

Nie miała wykształcenia medycznego, o ile nie liczyć kursów pierwszej pomocy, jednak to musiało wystarczyć. Ale także, co najważniejsze, kiedyś próbowała nauczyć się ziołolecznictwa. Jedynym, co zapamiętała był krwawnik, ale to zawsze coś, prawda?

Skoro mają tutaj wilcze jagody, to i krwawnik się znajdzie, pomyślała. Sięgnęła do torby i wyciągnęła pierwsze z brzegu zawiniątko. Podała je chłopcu, nie chcąc, by panikował pod jej nieobecność.

— Pójdę po takie zioło, które ci pomoże, dobrze? Później cię stąd wyciągnę i opatrzę ranę.

Dziecko zacisnęło palce na imitacji pluszaka i skinęło niepewnie głową. Em przez kilka minut zbierała liście rośliny o białych kwiatach, po czym wróciła do chłopca. Ponownie klęknęła przy ciemnowłosym malcu i zastanowiła się, jak może go stąd wygrzebać.

— Dasz radę szybko się stąd wyczołgać? — zapytała. — Podniosę to metalowe coś, a ty wyjdziesz.

Chłopiec spojrzał na nią szklistymi oczami i pociągnął nosem.

— Nie... — Wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

— Jak masz na imię? — zmieniła temat. W rzeczywistości rozmyślała gorączkowo, co może zrobić. Teoretycznie miała "zaplecze" czterech dziewczynek, ale nie byłyby w stanie za wiele zdziałać, szczególnie czteroletnia Misia. Poza tym nie chciała, żeby widziały tak drastyczne sceny. No i nie mogła zostawić chłopca samego.

— T-tomek — wyjąkał, przyciskając szarą koszulkę do twarzy jak przytulankę.

— Słuchaj, Tomek. Podniosę to wysoko, a ty się wyturlasz. Będzie ci łatwiej niż wyjść. Będziesz musiał tylko zacisnąć zęby i przeturlać się na trawę. Poradzisz sobie.

— Nie... nie dam rady.

— Dasz radę. Nie dam rady jednocześnie tego trzymać i cię wyciągać.

— Jesteś sama?

— Nie, są jeszcze dziewczyny — odparła Em zgodnie z prawdą.

— A nie możesz ich zawołać? Wyciągną mnie.

— Muszą ominąć kokpit, więc musiałabym cię zostawić i po nie pójść.

— To idź! Prawie nie czuję nogi! — Po policzkach Tomka spłynęły łzy. Był ewidentnie przerażony.

Em nie odpowiedziała; po prostu wstała i pobiegła do towarzyszek, czekających na skraju polany. Mimo krótkiego dystansu dostała lekkiej zadyszki. Do najbardziej wysportowanych nie należała, ale nadrabiała determinacją.

— Tam leży chłopiec — wydusiła. — Trzeba go wyciągnąć. — Oparła dłonie na kolanach i pochyliła się, dysząc ciężko.

— A po co? — zapytała Landryna, przez co Em musiała przełknąć przekleństwo. — Przecież on nam nie pomoże.

Gdyby Em się zastanowiła, dostrzegłaby, że Landryna ma rację — ranny chłopak byłby tylko ciężarem dla społeczności, która już wkrótce miała rozpocząć walkę o przetrwanie. Czasu na zastanowienie jednak nie było, a ton Landryny także nie zachęcał do przemyśleń i postawienia się po jej stronie.

— Zachowując się w ten sposób ty też nie pomożesz — ucięła najstarsza, prostując plecy, by dodać sobie autorytetu. — Jagoda, Marcysia, idziecie ze mną. Landryna pilnuje Misi. Jasne?

— Jasne? — przedrzeźniła ją Landryna, strojąc przy tym głupie miny.

— Zamknij się, Landryna. Jeśli jej choćby włos z głowy spadnie, odpowiesz za to. Jasne? — dodała groźnie.

— Jasne? — powtórzyła prześmiewczo Landryna. Miała nadzieję, że — tak, jak zwykle robili to jej rodzice — Em w końcu się podda i dla świętego spokoju odstąpi jej przywództwo, którego Landryna pragnęła. Chciała choć raz w życiu poczuć się potrzebna. Poczuć, że ludzie uznają, że jest ważna i chwalą ją za to, jak sobie radzi.

— Bez dyskusji. — Em odwróciła się na pięcie i poprowadziła pozostałe dziewczynki — obie brązowowłose — w stronę wraku. Szerokim łukiem ominęła kokpit.

Tomek na ich widok uśmiechnął się przez płacz, więc jego twarz wyglądała przerażająco. Usta drżały w szerokim, ukazującym zęby uśmiechu.

— Tomek, to są Jagoda i Marcysia. Wyciągną cię. Dziewczyny — zwróciła się do nich, odwracając na chwilę głowę. — Kiedy podniosę ten kawałek metalu tak, że nie będzie go w skórze Tomka, pociągniecie go za obie ręce tak, żeby stąd odsunąć. Dobrze?

Obie skinęły głowami, łapiąc chłopaka za przeguby. Koszulka spoczęła na brzuchu malca, wciąż zalanego łzami. Em powoli klęknęła pod którymś z elementów konstrukcji, za który mogła złapać. Oparła metal na barkach i powoli wstała. Później, by upłynnić wszystko, pomogła sobie dłońmi. Usłyszała stęknięcia Jagody i Marcysi, siłujących się z ciałem Tomka. Ramiona nieprzyzwyczajonej do wysiłku Em zaczęły drżeć, ale właśnie dlatego polegała na barkach — żeby w razie czego nie zaszkodzić Tomkowi bardziej.

Gdy było po wszystkim, z głębokim jęknięciem opadła na kolana, a blacha, która zraniła chłopca wbiła się w ziemię. Em pozwoliła sobie tylko na dwa głębokie wdechy, nim wygramoliła się spod wraku i dotarła do Tomka. Krwi było dużo, ale niczego innego Em się nie spodziewała. Teraz musiała jak najszybciej to odkazić i zatamować krwotok. Dzięki tej pomocy mogła zbudować sobie przyszłą reputację tej, która zawsze pomaga i dla wszystkich chce dobrze. Tej, która się zna. Tej odpowiedzialnej i odpowiedniej. Wyjęła zmaltretowaną plastikową butelkę (nienawidziła podróżować bez wody) i przemyła szybko ranę z największych zanieczyszczeń. Ekspresowo roztarła w dłoniach liście krwawnika i ostrożnie ułożyła je na ranie. Wieczorem albo rano będzie musiała je wyjąć i zmienić opatrunek, ale na razie się tym nie przejmowała. Wzięła szarą koszulkę z rąk Tomka i obwiązała nią udo chłopca, wiążąc mocno rękawy. Nie miała teraz czasu rozcinać materiału.

Kolejny raz cieszyła się z własnej przezorności. Kto normalny w końcu zawsze nosiłby przy sobie zapasowe ubrania?

***

— Gdzie jest Misia?! — wrzasnęła Em na Landrynę. Powiedzieć, że była zdenerwowana, to nic nie powiedzieć. — Miałaś jej pilnować!

— Nie chciało mi sie — specjalnie zaakcentowała "e" zamiast "ę" na końcu. A to... Och, nic tak bardzo nie irytowało Em jak celowe niewyraźne mówienie, ale tym razem puściła to mimo uszu.

— Przez twoje "nie chce mi się" Misia może nie żyć!

— No i co z tego? I tak nic by nie zrobiła, a tylko zawadzała.

W Em się zagotowało, ale jeszcze nie miała dość silnej pozycji, by pozbyć się nawet tak irytującej i pozbawionej empatii osoby. Odetchnęła dwa razy, usiłując powściągnąć emocje.

W rzeczywistości Landryna nie była pozbawiona empatii. Chciała, by przeżyli, ale przede wszystkim zależało jej na własnym życiu. Jej metody również były mniej wyrafinowane — postępowała tak, jak postępowała jej matka i kobiety, które znała: nie mogąc poszczycić się zbyt dużą inteligencją wykorzystywały pazury i brnęły do celu, póki przeciwnik się nie poddał. Landryna — niestety — popełniła ten błąd, że marnowała siły i zagrywki na przekomarzanki teraz, zamiast wykorzystać swą siłę później, gdy sytuacja będzie mniej napięta. Była jednak młodsza i nie czytała tak namiętnie, jak Em, więc jej postrzeganie władzy i sposobów dążenia do niej było bardzo ograniczone.

— Jeszcze raz się tak zachowasz i będziesz żyć na własną rękę — zagroziła starsza, co wyglądało jednak komicznie ze względu na to, że trzymała w ramionach rannego Tomka. Pocieszała ją jedynie świadomość, że po tej ilości wilczych jagód, jakie zjadła, Landryna nie przeżyje nocy.

Tym razem dziewczynka nie odważyła się jej przedrzeźnić.

***

— Dobrze — powiedziała spokojnie Em, odkładając rannego Tomka na trawę na skraju dżungli. — Jesteśmy już wszyscy, a przynajmniej wszyscy z tych, których udało nam się znaleźć. — Zasmuciła się na wspomnienie o zaginionej Misi.

Większość dzieci — wszystkich było ich w sumie jedenaście — bawiła się, zupełnie nie zwracając na Em uwagi. Piętnastolatka zacisnęła zęby. Nienawidziła być ignorowana. Przez gwar przebijał się piskliwy głosik Landryny, która półsłówkami starała się przekonać do siebie dzieci. Em przestała mówić na kilka długich minut. Zrobiła to wyłącznie po to, żeby jej krzyk rozniósł się jeszcze donośniej:

— CISZA!

Wszystkie dzieci zatrzymały się jak zamrożone podczas gry w "Baba Jaga patrzy".

Em milczała przez chwilę, by podjąć:

— Musimy ustalić hierarchię — orzekła spokojnie, patrząc po każdej twarzy z osobna. — Będę przywódczynią. — Podniosły się okrzyki sprzeciwu Landryny i jej zwolenników. — Jestem najstarsza. Teraz poświęćcie mi pięć minut i posłuchajcie. Kiedyś czytałam taką książkę, "Władcę much". Tam grupa chłopców znalazła się w sytuacji takiej, jak nasza. Jednak dwóch biło się między sobą o przywództwo, co doprowadziło do zniszczenia się nawzajem ich grup. — Brzydziła się tak prostym językiem, jednak pomyślała, że mówi do dzieci, a równie dobrze mogłaby pomyśleć, że mówi do prostych ludzi. A do prostych ludzi trzeba mówić prostym językiem. — A ja nie zamierzam pozwalać na bunt. Musimy zachować rozsądek. Myślenie jest męczące, więc zostawcie to mnie. Kto was wszystkich odnalazł? — zapytała retorycznie. Podniósł się cichy pomruk "ty". — Kto opatrzył Tomka?

— Ty! — rozbrzmiało głośniej. Em rozkoszowała się byciem w centrum uwagi. Uwielbiała to.

Landryna coraz bardziej gotowała się ze złości; mało nie rzuciła się na Em z paznokciami, by wydrapać jej oczy.

— Kto może nas ocalić?

— Em!

— Tak więc słuchajcie się mnie, a wszyscy wrócimy do domów cali i zdrowi. Jeśli komuś nie odpowiada moje przywództwo, niech podniesie rękę. Możecie odejść i żyć na własny rachunek. Kto zostanie na tę noc i zacznie się później buntować, zostanie ukarany. Walczymy z naturą, nie możemy pozwolić sobie na walkę między sobą. Zrozumieliście? — Poprawiła okulary na nosie.

— A czemu ty masz przewodzić? — oburzyła się blada Landryna. — Czemu nie ja?!

— Bo to ja jestem najstarsza i ja nas wszystkich zebrałam. Tobie — wskazała ją palcem, a w tonie Em słychać było groźbę — "nie chciało się" upilnować Misi, więc teraz jej z nami nie ma. Jak sobie wyobrażasz bycie odpowiedzialną za dziesiątkę ludzi?

— A po co mam być odpowiedzialna? Oni sami nie mogą? — W mroku zmierzchu źrenice Landryny miały prawo się rozszerzyć, ale w tym momencie niemal nie dało się dostrzec tęczówek.

Em mimo całej tej kłótni dostrzegła w niej swoją szansę. Jeśli teraz Landryna odejdzie, a rano znajdą ją martwą, to będzie jasny sygnał: zostań z Em i bądź posłuszny albo zgiń.

— W tej grupie ja jestem wodzem — odparła zimno Em. — Zaburzasz spokój. Odejdź i stwórz własną. Czy jest ktoś — podniosła głos, by każdy ją usłyszał — kto chce wyruszyć z Landryną? Nie czeka was za to żadna kara! Jeśli zechcecie wrócić, przyjmiemy was, jeśli będziecie lojalni, czyli nie będziecie się sprzeciwiać.

Dzieci spuściły głowy. Nikt nie chciał opowiedzieć się po stronie Landryny. Nie teraz, gdy byli pod czujnym spojrzeniem Em. Nie, kiedy postawiono ich przed wyborem: ostracyzm, albo podporządkowanie. Choć byli jeszcze dziećmi, doskonale wiedzieli, że nawet po powrocie nie byliby traktowani tak samo. Podświadomie sami czuliby się gorsi.

— Doskonale. Landryna. Wiesz, co musisz zrobić.

— A jak nie odejdę, to co?

— To cię do tego zmuszę. Tutaj nie ma dorosłego, który by mnie powstrzymał przed zrobieniem ci kuku. Możesz mi uwierzyć na słowo, że nie jesteś w stanie ze mną konkurować. — Schyliła się, by ich twarze były na tej samej wysokości. — Odejdź — syknęła z naciskiem. — Jeśli chcesz być wodzem, to na własnych zasadach.

— Jeszcze wam pokażę! — syknęła Landryna, unosząc głowę wysoko i odchodząc z dumą wypisaną na twarzy. Em westchnęła w duchu.

Jeden problem mniej.

***

W ciągu nocy Landryna gasła w oczach. Była pewna, że gdyby podkuliła ogon i poszła po pomoc do obozu Em, otrzymałaby ją. Jednocześnie jednak musiałaby porzucić dumę, a na to — nawet w obliczu śmierci — nie mogła sobie pozwolić. Nie wierzyła, że Em nie robi tego wszystkiego dla władzy, lecz nie potrafiła znaleźć sensownych argumentów.

Uświadomiła sobie, że od samego początku była na przegranej pozycji. Kobiece pazury w starciu z umiejętną — jak jej się wydawało — manipulacją nie miały szans.

Z tą, jakże gorzką, myślą upadła twarzą w piasek, a konwulsje wstrząsające jej ciałem nareszcie się skończyły.

***

Rankiem znaleźli Landrynę leżącą na plaży. Maluchy schowały się za Em, jakby bojąc, że przez zbliżenie do Landryny przejmą jej zachowanie. Przywódczyni klęknęła przy śpiącej — wydawałoby się — dziewczynie. Em pochyliła się nad nią nie bez obrzydzenia. Landryna nie oddychała.

— Nie żyje — powiedziała głucho. W duszy się z tego cieszyła, ale musiała dobrze odegrać rolę zatroskanej, dobrej duszy tej wyspy, która dla wszystkich chce najlepiej.

Co młodsze dzieci złapały przekaz: Landryna kwestionowała przywództwo Em, więc zginęła. Najstarszy, bo trzynastoletni chłopiec jednak dostrzegał, co władczyni chciała zrobić i marszczył brwi za każdym razem. Musi coś zrobić, nim będzie za późno.

Em doskonale zdawała sobie sprawę z zagrożenia, jakie tkwiło w Pawle — był na tyle rozumny, że mógł przejrzeć jej plan i zniszczyć tę szklaną kulkę władzy, którą sobie stworzyła. Ona także musiała coś zrobić, nim będzie za późno.

***

— Najważniejszą rzeczą jest ognisko — powiedziała Em tego samego dnia po skromnym śniadaniu z owoców, obmytych w rzece. Tym razem nie pozwoliła nikomu zjeść owoców wilczej jagody. Na całe szczęście znalazło się sporo kwaskowatych, czerwonych borówek i jagód. — Możecie tego nie zauważać, ale zbliża się jesień, a noce są coraz zimniejsze. Dodatkowo wiele roślin przestaje być trujących dopiero po ugotowaniu. — Nie wiedziała jeszcze co prawda, w czym mogłaby to zrobić, ale potrzebowała jak największej liczby argumentów. — Ogień równa się dym. A dym równa się zauważenie nas. A zauważenie nas równa się ratunek. Nadążacie?

Po dzieciach rozszedł się pomruk potwierdzenia. Jedynie Paweł założył ręce na piersi.

— Drugą sprawą — ciągnęła — jest zbudowanie szałasów.

Szczupła rączka uniosła się niepewnie do góry.

— Tak, Julka? — zapytała miękko Em. Starała się stworzyć atmosferę przyjazną dzieciom, jeśli w ogóle można mówić o takiej w obliczu śmierci. Uważała, że najgorszą sytuacją dla dyktatora jest to, że ktoś zorientuje się, że dyktator to nie milusi przyjaciel, który nas chroni, a tyran.

— Przecież nie mamy sznurków — powiedziała cicho. — Jak w szkole miałam zajęcia z takim miłym panem od surfi... surwi... surniwalu. — Poddała się, wiedząc, że nie wymówi tej nazwy poprawnie.

— Rozumiem, o co ci chodzi. — Em machnęła ręką, uśmiechając się przyjaźnie. — Mów dalej.

— Ten miły pan miał z nami zajęcia, jak żyć w lesie. — Zaczęła bawić się palcami, nie patrząc na Em. — I jak budowaliśmy szałasy to zawsze wiązaliśmy je sznurkiem, żeby nie spadły nam na głowy...

— No cóż, będziemy musieli sobie poradzić bez sznurków. Damy radę, głowa do góry!

Paweł zmełł przekleństwo. Dzieci były zapatrzone w Em jak kot w szynkę. Musiał działać już teraz.

— Ty myślisz, że najemy się tymi jagódkami, które nam wskazałaś? — odezwał się odważnie. — Po dwóch dniach nie znajdziesz już nic na tych swoich krzaczkach!

— Ale czemu ty jesteś taki niemiły? — zasmuciła się Wiola. Miała ciemne, krótkie włosy i brązowe oczy. Mogła mieć może z siedem lat. Na tyle mało, żeby nie rozumieć, czym grozi wtrącanie się w dyskusje "dorosłych" i na tyle dużo, żeby mieć odwagę wyrazić swoje zdanie.

— Zamknij się — warknął. Dziewczynka aż się cofnęła i przewróciła. — Potrzebujemy mięsa. Ty je upolujesz? Z tym swoim sadłem? — Parsknął.

— To było niefajne! — poparł Wiolę Tomek. — Em nas chroni. Jeśli będziemy potrzebować, mięso też zdobędzie!

Już wstawiali się za nią. Em wiedziała, że zwyciężyła. Musi jedynie dokręcić śrubę i zmiażdżyć Pawła.

— Burzysz porządek — powiedziała spokojnie Em mrużąc oczy, spoglądające surowo zza okularów. — Musisz odejść.

Nikt nie poparł Pawła, choć mówił z sensem. Em w jeden dzień opanowała serca dzieciaków i zaczęła nimi niepodzielnie władać. Podniosły się krzyki.

— Odejdź! Odejdź! Odejdź!

— Masz ostatnią szansę, Paweł. Jeśli nie odejdziesz, będę musiała cię zmusić.

— I wtedy co, skończę jak Landryna? Martwy na plaży? To ty musisz odejść! Rządzisz tymi dzieciakami jak pionkami!

— Jeśli bym tego nie zrobiła — zbliżyła się do niego niebezpiecznie, a głos zniżyła do szeptu — to nikt by na tej wyspie nie przeżył. Ktoś musi nimi pokierować.

— Ty nimi nie kierujesz, ty jesteś po prostu dy-... — Nim zdołał dokończyć, Em zatkała mu usta dłonią.

Próbując się uwolnić, zacząć się szarpać. Otoczył szyję Em ramieniem i zaczął ją dusić. Em uznała, że w tej sytuacji musi się przemęczyć, a jest szansa, że pozbędzie się zawadzającej jednostki.

Poleciał jeden kamień. Odbił się od łydki Pawła, ale utorował drogę następnym. Em zasłoniła głowę ręką, żeby przeżyć grad pocisków i zaczerpnęła powietrza, korzystając z rozkojarzenia Pawła. Jeden z kamieni uderzył Pawła w głowę tak mocno, że chłopak aż się za nią złapał, nie mogąc powstrzymać krzyku.

— Zostaw Em! — krzyknęło któreś z dzieci. — Ona jest dobra!

Kamienie leciały wciąż, nawet gdy Em była już wolna i bezpieczna. Zemsta dzieci jednak bywa okrutniejsza niż zemsta dorosłych. Dzieci nie myślą o konsekwencjach, nie myślą, co może się stać, gdy rzucają czymś w bezbronną ofiarę.

Morze zabrało ciało Pawła jeszcze przed południem.

***

Em westchnęła ciężko. Może i była tyranką, ale robiła to, by przeżyli. Nie chciała podzielić losu Ralfa czy Prosiaczka. Zaśmiała się cicho. W sumie niewiele ją od Prosiaczka różniło — chyba tylko brak astmy i płeć. W porywach jeszcze stanowczość.

Ostrożnie włożyła okrwawiony nóż między zęby, żeby opłukać ręce. Dostrzegła jakiś czas temu, że co poniektórzy chłopcy zaczynają niepewne bunty, chociaż wciąż wykonywali jej polecenia. Powrócili najwyraźniej do zapomnianych czasów swojego pokolenia: zabawy w Indian czy inne plemiona, budowania baz i zdobywania pożywienia, przy czym żmudne zbieranie jagód najwyraźniej nie odpowiadało do końca ich wyobrażeniom.

Cicho, bo cicho, ale powoli zaczynali marudzić. Em nadstawiała ucha i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce: urządziła polowanie. Przekazała opiekę nad maluchami w ręce najstarszej dziewczynki i Tomka, a sama pilnowała, żeby myśliwi się wzajemnie nie pozabijali.

Przypuszczała, że polowanie będzie dla nich zabawą, a oprawienie zwierzyny — w tym przypadku Władcy Much, czyli dzikiej świni — zostanie dla niej. Właśnie skończyła przygotowywać mięso; teraz czekało nieopodal nabite na pal. Otarła czoło mokrą dłonią i wyjęła nóż. Zdążył trochę zardzewieć, ale Em przyzwyczaiła się do jego specyficznego posmaku. Ostrożnie oczyściła go z krwi i otarła o strzęp bluzki. Poprawiła okulary i ruszyła ze zdobyczą do ogniska, do dzieci.

Sama była dzieckiem, ale usiłowała grać dorosłą, by nie dopuścić do paniki i wzajemnych mordów w poczuciu bezkarności. Już przy czytaniu "Władcy much" miała wrażenie, że gdyby Ralf od razu zabił Jacka, oszczędziłoby to wszystkim nieprzyjemności.

Westchnęła, wspominając Misię. Przez nieodpowiedzialność Landryny, Misia prawdopodobnie nie żyła. Nie było jak tego sprawdzić, bo ciała nie znaleziono.

— Wiecie — zaczęła Em pewnego wieczoru, grzebiąc patykiem w ognisku. Czekali, aż upiecze się udziec, ale przywódczyni nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Dlatego też postanowiła po prostu gadać od rzeczy. — Kiedy jeszcze byliśmy tam... — Tutaj nie wymawiało się słowa "dom". Było zbyt bolesne dla małych. — Kiedy jeszcze byliśmy tam... — Patrzyła się tępo, wręcz pusto w płomienie. — Nie sądziłam, że kiedykolwiek spotka mnie coś takiego... — Zmusiła się do uśmiechu. Po dwóch miesiącach (naszego czasu oczywiście; tam już po tygodniu przestali liczyć) była wyczerpana. Musiała cały czas pilnować nie tylko dzieci, ale także siebie, żeby nikogo nie skrzywdzić. Mimo wszystko chciała, żeby ich odratowano.

Już po kilku dniach zachłysnęła się władzą. Zrozumiała, jak bardzo przywództwo ogranicza. Musiała myśleć o wszystkim, nie miała czasu chociażby się napić. Ledwo znajdowała dwie godziny, żeby się przespać.

— Em? Wszystko w porządku? — zapytała cicho Nina, jej prawa ręka. To właśnie ona była najstarsza po Em — miała bowiem trzynaście lat.

Em nie odpowiedziała. Powoli odwróciła wzrok od ogniska i spojrzała na pogrążony w mroku ocean.

— Kiedyś uwielbiałam czytać książki — zaczęła znowu przywódczyni. — Od "Igrzysk śmierci" przez "Dżumę" po "Władcę much". — Westchnęła. — Nie wiem, czy wciąż potrafię pisać — szepnęła. Czuła, że nieuchronnie zbliża się załamanie, którego nie jest w stanie powstrzymać. Była pewna, że zaraz rozpłacze się przed całą zgrają dzieci, dla których była przywódczynią, wodzem, autorytetem. Kimś, kto ich ochraniał. Zastępstwem rodzica. — Nie przypuszczałam, że sama mogę kiedyś znaleźć się w takiej sytuacji... Walczyć o życie z nikłymi szansami na ratunek.

W tłumie podniosły się szmery. Nigdy wcześniej Em otwarcie nie przyznała, że szanse na to, że ktoś ich tu odnajdzie, są marne. Poczuła, jak otulają ją szczupłe ramiona brązowowłosej Niny.

— Na szczęście dobrze nami dowodzisz — starała się ratować sytuację Nina. — Więc żyjemy. Wszyscy żyjemy.

Em chciała przypomnieć, że nie ma z nimi Pawła, Landryny i Misi, ale na czas ugryzła się w język.

— Chciałabym, żeby to wszystko już się skończyło — przyznała cicho Em, wypatrując usilnie jakiegoś statku, czegokolwiek, co pozwoliłoby im wrócić do dawnego życia.

Nagle w krzakach rozległ się szelest. Em zerwała się na równe nogi i rozłożyła scyzoryk. Odwróciła się w tamtym kierunku instynktownie, zupełnie jak wilczyca, która chroni młode.

— Potwór?

— Wąż?

— Zombie!?

Em powoli podchodziła do krzaka. Nie zachowała na tyle przytomności, by wziąć przynajmniej jakiś patyk z ogniem, by jakoś oświetlić krzak. Adrenalina w jej żyłach pulsowała wręcz boleśnie, zmuszając dziewczynę do wysiłku.

— Misia?! — rzuciła w przestrzeń, ledwo nie rzucając się na krzak i nie mordując na miejscu zwierza, który mógł się tam czaić.

— Ak! — rozbrzmiało w odpowiedzi. Głos był ochrypły, ale dziecięcy. Zupełnie, jakby właściciel prawie zapomniał, jak się mówi. — Tak!

Em opuściła scyzoryk i klęknęła, nie mogąc w to uwierzyć. Misia... Misia przeżyła. Tyle czasu sama w tym nieprzyjaznym lesie...

— M-misia... — wyszeptała, otwierając ramiona. Nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać. Dziewczynka była skrajnie zaniedbana, ale żywa — i to było najważniejsze.

Przez te emocje nikt poza Niną nie dostrzegł pędzącego wprost na wyspę statku. Całe szczęście uderzył w brzeg kilkaset metrów od ogniska.

***

— Cholera! Mówiłem ci, żebyś wyhamował, Rogers! — zawołał kapitan statku. — Tam przecież ktoś może być!

— To trzeba to sprawdzić, nie? — uśmiechnął się ów Rogers, przeskakując za burtę. — To piasek. Nic się nie powinno stać.

— Obyś miał rację, Rogers — odparł ponuro kapitan, zeskakując za podwładnym. — Wy tam! Pilnować łodzi!

— Tak jest, kapitanie!

***

— Em — próbowała Nina, ale nie uzyskała odpowiedzi. — EM. EM! — wrzasnęła w końcu, na co Em podskoczyła, cały czas otulając nieco zdziczałą Misię ramionami. — KTOŚ IDZIE, EM!

— Misiu, zostań z Niną, dobrze? — poprosiła cicho, biorąc z powrotem scyzoryk. Otarła łzy i ruszyła dzielnie przed swoje "plemię". Przełknęła ślinę, ale to był jej obowiązek: bronić. — Czego chcecie? — zawołała odważnie.

Mężczyźni — teraz dostrzegła, że była ich dwójka — nawet w nikłym świetle wyglądali na marynarzy. Wzruszyli ramionami, patrząc na siebie z niezrozumieniem w oczach.

— Rogers, have you understood her?

— No, sir. — Coś w głowie Em zaczęło trybić. Miała wrażenie, że kiedyś słyszała ten język, że potrafiła w nim mówić... Przez głowę ogarniętą przetrwaniem zupełnie zapomniała, że istnieje coś takiego, jak inny język, jak coś więcej niż ta wyspa.

Nie zastanawiała się jednak więcej. Nie znała tego języka. Nie teraz.

— NA NICH! — wrzasnęła, zdzierając sobie gardło. Była tak zmęczona, tak ogarnięta przeżyciem, że wszystko, co w tym momencie wydało jej się obce, było śmiertelnym zagrożeniem.

Nie wiedziała, kiedy wszystko zgubiła. Kiedy moralność na dobre zatarła granicę z niemoralnością.

Gdy po kilkunastu minutach dotarło do niej, co uczyniła, opadła na kolana.

Chociaż zabrano ich na statek bez pytań i wyrzutów, nie było dla nich ratunku. A Em doskonale o tym wiedziała.

Continue Reading

You'll Also Like

31.1K 2.2K 60
Od dwudziestu lat wampiry muszą żyć w ukryciu, ponieważ moc czarowników się rozwinęła i stała na tyle potężna, że zdołała pokonać krwiopijców. Króles...
183K 6K 45
~ Byliśmy głupcami, którzy nadepnęli na cienki lód, myśląc, że mając siebie, mają wszystko. Szkoda, że rozpalając swoje lodowate serca, zapomnieliśmy...
3.8K 466 14
Drugi tom. Lily wciąż zmaga się z nową, nieznaną rzeczywistością, w jakiej przyszło jej żyć. Stara się dostosować do surowych warunków Krainy Gniewu...
206K 12.3K 101
Nie jestem autorką, ja tylko tłumaczę ;)