Władczyni wolności

45 5 37
                                    

Piętnastolatka stęknęła, podnosząc się z mokrego piasku. Była cała obolała, a torba, na którą upadła, na pewno nie pomogła. Usiadła; rozejrzała się. Na pierwszy rzut oka stwierdziła, że znajduje się na wyspie. Próbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła, ale w głowie miała pustkę. Przynajmniej do czasu, gdy zauważyła czarną smugę na plaży i dym, unoszący się znad wyrwy w drzewach.

— Aha — powiedziała do siebie, rozcierając ramię. Była w takim szoku, że nie potrafiła panikować ani się dziwić. — Czyli rozbił się nam samolot — dodała wypranym z emocji głosem.

Miała ochotę się śmiać. Jej rodzice zawsze mówili, że to, że wszędzie chodzi z torbą z linami i nożami jest jakimś nieporozumieniem, że to jej życia nie uratuje. Rzuciła okiem na okolicę i, nie zauważywszy żadnej żywej duszy, roześmiała się w głos, ciesząc z własnej przezorności. Gdyby ktoś ją teraz zobaczył, zdecydowałby o skierowaniu jej do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Co prawda dziewczyna wciąż czuła kształt metalowego scyzoryka, wrzynającego się w biodro, ale to nie mogło umniejszyć jej satysfakcji. Już w tym momencie wiedziała, że wygrała.

Spojrzała pod słońce na swoje okulary. Wygięły się, ale szkła pozostały nietknięte, jeśli nie liczyć kilku rys, jakie wyrył w nich nadmorski piach. Wciąż dało się je nosić. Bez nich co prawda nie widziała najgorzej, ale czuła się znacznie niepewniej. Odetchnęła, powoli zbierając się do stanięcia na nogi. Pamiętała ze szkoły, że ludzie po wypadkach bywają w szoku i nie czują bólu, jeśli coś sobie złamią, dlatego teraz uznała, że musi być ostrożna, bo nie wie, czy czegoś sobie nie zrobiła.

Najpierw obmacała ramiona, upewniając się, że są nietknięte. Kilka razy pokręciła nadgarstkami, dwa razy strzepnęła rękę od łokcia; ruszyła barkiem. Na jej szczęście wszystko było z nimi w porządku, więc ostrożnie wsparła się na dłoniach i powoli stanęła na nogi. Nie prostowała ich jeszcze, żeby skrócić drogę ewentualnego upadku i nie zepsuć się bardziej.

Po kilku chwilach wciąż nic się nie działo, nie upadła, nie czuła bólu, więc uznała, że wszystko w porządku. Szybkim krokiem zeszła ze słońca i zniknęła w gąszczu.

***

Musiało zbliżać się południe. Dziewczyna przedzierała się dzielnie przez chaszcze, przy okazji poprawiając jasne włosy. W takich momentach cieszyła się, że zawsze je wiązała, bo przynajmniej miała gumkę. Nogi do kolan miała poranione kolcami, ale musiała znaleźć wodę. Słodką do tego. Otoczona morzem ze wszystkich stron, paradoksalnie bez wody zginęłaby z pragnienia.

Syknęła, kiedy przypadkiem stanęła na pokrzywie. Teren był trochę podmokły, więc związała ze sobą sznurówki butów i przerzuciła jeden z nich przez ramię. W ten sposób chciała ochronić je przed błotem, żeby nie stracić obuwia już pierwszego dnia.

— Jak masz na imię? — Niemal podskoczyła, gdy usłyszała to pytanie. Nie spodziewała się, że... że ktoś mógłby odnaleźć ją, a nie na odwrót. Zwróciła oczy na właścicielkę głosiku.

Dziewczynka mogła mieć może cztery lata, miała na sobie różową, osmoloną sukienkę, a platynowe loki były potargane i spłowiałe.

— A ty, mała? Jak masz na imię? — Uśmiechnęła się pocieszająco do blondyneczki.

— N-nie wiem. — Pociągnęła nosem, patrząc pod swoje stopy.

— Ja też, nie przejmuj się — wypaliła starsza. — Chyba zaczynało się na M... Marta? Michalina? Nie... W każdym razie, mogę zostać Em. A ty możesz być Ala. — Em wyciągnęła dłoń i pogłaskała małą po głowie. — Podoba ci się to imię?

Władczyni wolnościWhere stories live. Discover now