Głośny dzwonek telefonu dotarł do moich uszu, a ja sama obudziłam się z kilkuminutowej drzemki.
Widząc, że próbuje się do mnie dobijać Mia, poczułam się lekko zdezorientowana.
Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, a na dworze było widać zachód słońca, który przyrumienił chmury na pomarańczowy kolor.
- Halo? - odebrałam urządzenie, próbując się jednocześnie wybudzić z niezaplanowanego przyśnięcia.
- Hej Lilly, przepraszam, że Ci przeszkadzam, ale to ważna sprawa. Możesz mi pomóc? - głos Mii, po drugiej stronie mikrofonu wydawał się bardzo nerwowy, a jednocześnie przygaszony.
- Tak, jasne. - przytaknęłam niemal od razu - Mów, o co chodzi. - ponagliłam dziewczynę, a z jej strony usłyszałam
wypuszczane głośno powietrze z ust.
- Chodzi o Dylana. Jest u was? Nie odbiera telefonu, ani ode mnie, ani od moich rodziców. Wyszedł rano, a dalej po nim słuch zaginął. - odparła zrezygnowana, a ja od razu stanęłam do pionu i powędrowałam do pokoju Joe'go.
- Daj mi chwilę, idę się rozglądnąć. - uprzedziłam blondynkę, zamierzając zapukać do drzwi chłopaka.
W między czasie wyciszyłam mikrofon i spuściłam urządzenie w dół swojego ciała, trzymając go w prawej dłoni.
- Tak?! - usłyszałam donośny głos jasnowłosego, w rezultacie czego weszłam do pomieszczenia.
- Widziałeś się dzisiaj z Dylanem? - nie owijałam w bawełnę i spytałam prosto z mostu.
Chłopak potrząsnął nerwowo głową, w geście zaprzeczenia.
- Wczoraj się ostatni raz widzieliśmy. - dodał, przeglądając coś w swoim iPhonie.
- Okej, dzięki. - mruknęłam i skierowałam się do wyjścia, ale Joe postanowił mnie jeszcze na chwilę zatrzymać.
- Który dzisiaj jest? - spytał, a ja zbita z tropu zaczęłam się zastanawiać jaką mamy datę, ponieważ straciłam już rachubę czasu.
- Dwudziesty trzeci październik, a co? - zapytałam zmieszana, a na twarzy chłopaka pojawił się cień zmartwienia.
- Dzisiaj są urodziny jego matki. - wymamrotał pod nosem, ledwo słyszalnie, jakby tylko do siebie.
Będąc w chwilowym niezrozumieniu, wyczeszczyłam oczy na zielonookiego, nie rozumiejąc co w tym takiego dziwnego. Każdy kiedyś miał swoje urodziny.
- I co w tym takiego szczególnego? - prychnęłam mimowolnie.
- Dzisiaj są urodziny jego prawdziwej matki. - powtórzył się z małym szczegółem, a ja nie rozumiałam nadal, co się wtedy właściwie działo.
- A miałaby być nieprawdziwa? - ciągnęłam temat dalej, a na twarzy Joe'go pojawiła się irytacja.
- Dobra, chodźmy już. - rzucił do mnie, kierując się do wyjścia i zgarniając po drodze bluzę z wieszaka, który miał umiejscowiony na drzwiach od pokoju.
Skierowałam się za nim, główkując nad tym, co się w tamtej chwili takiego stało, że wyszedł w takim pośpiechu. Nie zwrócił uwagi nawet na to, iż był ubrany w krótkie szorty, które służyły mu do spania na codzień.
Przypomniałam sobie, że Mia była na linii ze mną, a ja dalej nie dałam jej żadnej odpowiedzi.
Chwyciłam smartfona i odblokowałam mikrofon.
- Mia? Halo, jesteś jeszcze?
- Idź na zewnątrz, ja skoczę po klucze. - rzucił syn Sharon, kierując się do kuchni po ową rzecz.
Skinęłam głową.
- Tak, wiesz coś? Był u was? Joe coś wymyślił? - obrzuciła mnie stosem pytań, a ja dopiero wtedy poczułam, że musiało stać się coś poważnego.
- Joe coś wspominał, że dziś są urodziny jego prawdziwej matki i zgarnia mnie ze sobą gdzieś. - machnęłam ręką - Mia, ja nie wiem, co się tutaj do cholery dzieje! - krzyknęłam, chociaż nie miałam tego w planach.
Denerwowało mnie to, że zaczęłam w czymś uczestniczyć, a wiedziałam, za przeproszeniem, gówno.
- No tak... urodziny. - wyszeptała, chyba do samej siebie, co mnie dziwiło, ponieważ szatyn chwilę wcześniej tak samo zareagował.
Po chwili pojawił się przypływ energii w jej głosie - Proszę, powiedz Joe'mu, żeby przywiózł Dylana do domu, albo kiedy będzie chciał odsapnąć to poproś, aby został u was, dobrze? - poprosiła, a ja w tym czasie przymknęłam mocno oczy i chwyciłam kciukiem oraz palcem wskazującym, za nasadę, stojąc przed drzwiami frontowymi, w oczekiwaniu na jasnowłosego.
- Dobrze, ale czy dowiem się w końcu co się dzieje? - syknęłam podirytowana do słuchawki.
Mia zamilkła na chwilę.
- Myślę, że Dylan Ci powie sam, jeśli będzie chciał, przepraszam. - przyciszyła głos.
- Okej. - przyznałam zrezygnowana - Będę kończyć, bo widzę, że Joe jest już gotowy. - wyjaśniłam.
- Dobrze, dziękuję za pomoc, Lilly. Pa. - odpowiedziałam, a następnie dziewczyna rozłączyła się.
Wsiadłam do samochodu chłopaka, usadawiając się na siedzeniu pasażera. Szatyn powtórzył moją czynność, odpalając silnik i załączając światła.
Drogę zaczynało przyciemniać granatowe niebo, a godzina na zegarze elektronicznym wskazywała na dwudziestą pierwszą czterdzieści siedem.
- Gdzie jedziemy? - odezwałam się w końcu, wyczekując nerwowo na odpowiedź.
- Na cmentarz. - rzucił szybko, koncentrując się na drodze. Zmarszczyłam brwi, gapiąc się na niego i czekając na rozwinięcie.
- Po co? Jest już późno. - zauważyłam, a chłopak przewrócił oczyma. Zmienił bieg, a następnie odwrócił się do mnie.
- Dodaj sobie dwa do dwóch. - zamilkł na chwilę, ale nie widząc z mojej strony reakcji, sam się odezwał - Tam może być Dylan. - wyjaśnił, zatrzymując się na czerownym świetle.
- Co on by tam miał robić o takiej porze? - dalej nie rozumiałam, co mnie zaczęło porządnie irytować.
- Tam jest jego prawdziwa matka, Lilly. - ruszył z miejsca, niemal z piskiem opon.
Spieszył się.
Nie zamierzałam już o nic pytać i po prostu zamilkłam. Po niespełna pięciu minutach znaleźliśmy się na parkingu koło docelowego miejsca.
Wysiadłam z transportu i otrzepałam spodnie.
- Zrobimy tak. - zwrócił moją uwagę, następnie kontynuując - Ty pójdziesz w jedną alejkę, a ja w drugą. Nie wiem gdzie dokładnie jest nagrobek, a zależy nam na czasie, Lilly. - dodał, widocznie będąc zmartwionym i zdesperowanym.
Wachałam się, ale wiedząc, że chodzi o Dylana, schowałam strach i dumę w kieszeń.
- Okej. - mruknęłam po chwili.
- Okej, jakby co, jesteśmy w kontakcie. - skierował się w prawą stronę, a ja zaczęłam kroczyć w lewą. Zapaliłam lampkę w telefonie i zaczęłam się rozglądać.
Nie miałam pojęcia, ile minut wędrowałam po cmentarzu, co chwila oglądając się za siebie. Podążałam wyznaczoną ścieżką, a Joe zniknął z mojego zasięgu wzroku... niestety już dawno.
W końcu, w słabym świetle latarni ciągnących się wzdłuż głównej alei, dostrzegłam skuloną sylwetkę bruneta. Siedział na niewielkiej ławce, zwróconej w stronę pomnika. Trzymał w ręce butelkę, zapewne z jakimś alkoholem.
Podeszłam bliżej chłopaka, ale ten nawet nie zareagował. Usłyszałam tylko Jego szeptanie.
- Dlaczego nie mogłaś mnie usunąć? Za Twoich lat, można było znaleźć sposób, żeby specjalnie po-oronić. Mogłaś mnie skatować jeszcze w brzuchu, zamiast robić to w prawdziwym życiu. Dla Ciebie nie robiłoby to różnicy, niestety dla mnie tak. - syknął - Nigdy mnie nie chciałaś, ni-nigdy. Gdyby nie Clara z Filiphem... gdyby nie oni! Już dawno by mnie nie było na tym św-w-wiecie. - łkał, patrząc na zdjęcie niejakiej Nicole Hamphel - Ale nie zrobię im tego, nie zrob-bię... Czym sobie zasłużyłem na taką matkę, co?! Co?! - krzyknął, przenosząc swoje spojrzenie w niebo.
I wtedy mnie zauważył.
✨✨✨
Witajcie, rozdział bardziej smutny, ale takie także muszą się pojawiać.
Ps. Uważajcie w trakcie tej epidemii! Obostżteżenia są zdjęte, ale ludzi zarażonych jest o wiele więcej, niż wtedy, kiedy panika sięgała zenitu, co jest strasznie głupie.
xoxo Alpha
Pamiętajcie o gwiazdkach i komentarzach🖤!