ucieczka od rzeczywistości

By paletaroznychkolorow

671 135 76

,,Narkomani to ludzie bardzo wrażliwi, być może słabi, którzy nie potrafią dać sobie rady z tym światem. Dlat... More

podziękowania

ucieczka od rzeczywistości

487 92 54
By paletaroznychkolorow

   Drogi przyjacielu, szczęście bardzo przyczyniło się do twojego zniszczenia. Niedługo potem zostało jedną z osób, które cię zabiły.

   Nienawidziłeś swych dłoni, które jak to mówiłeś, były dłońmi brudnymi od rzeczy, których nimi dokonałeś; od każdej strzykawki, którą wstrzyknąłeś w swoje żyły i od każdej tabletki, którą ułożyłeś na swoim języku. Takim oto sposobem twoja krew, zarówno jak i żyły, w których płynęła, również były brudne, a na języku zaczęły pojawiać się plamy.

   Doskonale wiedziałeś, że źle robisz, ale nie potrafiłeś sobie bez tego poradzić. To była twoja ucieczka od rzeczywistości, która stała się twoim nałogiem, z którego szponów nie umiałeś się uwolnić.

   Twoje oczy były piękne. Błękitne. Jeden w nich nie widział nic; drugi widział w nich jedynie pustkę (którą rzeczywiście można było w nich dostrzec, zwłaszcza gdy tak uparcie wgapiałeś się przed siebie w jeden, widoczny tylko dla ciebie punkt), a trzeci zauważał w nich wszystkiego po trochu (i rzeczywiście było w nich wszystkiego po trochu). Ty sam zauważałeś w nich bezradność, której tak bardzo w sobie nie tolerowałeś. Byłeś osobą, w której bardzo wielu rzeczy nie tolerowałeś. Oj, jak ty tego nie lubiłeś.

   Nie cierpiałeś swoich ust, a bardziej tego, jak głośny i niekontrolowany krzyk potrafił się nieraz z nich wydostać. Bałeś się, że nie spotkasz już nikogo, kto nauczy cię przestać krzyczeć; że już do końca swojego małego, innego świata, będziesz krzyczał i nikt inny nie będzie mógł tego usłyszeć. Bałeś się, że cały czas będziesz sam, nawet jeżeli chodziłeś drogami obok wielu innych ludzi.

   Jamesie Davenporcie, nie chciałeś być sam, nienawidziłeś być sam. Jednakże doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, że i tak zraziłbyś do siebie każdego na samym początku i to samym wyrazem swojej smutnej twarzy. Odkąd zacząłeś taki być, zawsze tak było. I chętnie zmieniłbyś siebie dla bycia innych ludzi przy sobie, ale nie potrafiłeś. I tego również nienawidziłeś z całego swojego serca.

   Wciąż pamiętam, jak miałeś na telefonie ostatnie procenty baterii i tak bardzo chciałeś je wykorzystać na rozmowę z kimś, choćby pięciominutową. Potrzebowałeś tego wtedy, jak niczego innego, ale nie miałeś do kogo zadzwonić. I tak trzymając komórkę w dłoni, wpatrując się w czarny ekran tym chłodnym spojrzeniem, nagle roztrzaskałeś ją o asfalt jezdni, której środkiem szedłeś (mogłeś sobie na to pozwolić, bo nie jechały nią żadne samochody, choć nawet gdyby to robiły, pewnie nie wybrałbyś chodnika). Pamiętam też, że było wtedy bardzo zimno i późno, oraz że byłeś wtedy po dużej ilości alkoholu. Narkotyki, które wziąłeś jeszcze wtedy nie działały. Może gdybyś wziął je chwilę szybciej, miałbyś już uśmiech na twarzy, a nie tylko łzy w tych oczach tchórza, za którego się uważałeś.

   Twierdziłeś, że dni są okrutne, a noce pozwalają ludziom wyjść z domu i nie chować emocji pod płaszczem; że cisza, która wówczas panuje na ulicach jest najlepszą przyjaciółką, ponieważ tak uważnie słucha każdego twego słowa, westchnięcia, łkania, krzyku oraz szeptu. I mawiałeś (chociaż nikt, nigdy nie mógł tego usłyszeć), że chciałbyś mieć taką przyjaciółkę w postaci człowieka, bo była twoim ideałem przyjaciółki. Mogłeś zawsze oferować jej swoje smutki, a ona zawsze je przyjmowała. Tak naprawdę, to twoim zdaniem była bardziej niezniszczalna, jako po prostu cisza. Na zwyczajną osobę mogłoby źle wpłynąć takie zachowanie, a czasami byłeś nieobliczalny.

   W zasadzie, to byłeś naprawdę spokojny i kontrolowałeś swoje zachowanie. Jednakże to wszystko pieprzyło się w ułamku sekundy; w ułamku sekundy mur spokoju, który udało ci się wybudować, po prostu się burzył.

   Ale byłeś człowiekiem, jak inni. Tylko trochę mniej wytrzymałym, trochę bardziej podniszczonym i z trochę bardziej kruchą psychiką - wystarczyłoby tylko powiedzieć ci prawdę (której tak cholernie się bałeś), albo stać się choć trochę ważnym, a potem po prostu odejść.

   A kolejne odejście chyba by sprawiło, że naprawdę zaćpałbyś się na śmierć ze spalonym trochę, ponad połowę papierosem w dłoni.

   I zmarłbyś z kłamstwem, z którego nawet nie zdawałbyś sobie sprawy.

   Ale zacznijmy od początku, Jamesie Davenporcie. Początku, który wcale nie był zły tak, jak koniec i wcale nie mówił, że zostaniesz zniszczony.

   Urodziłeś się w jednym z większych miast Kanady, Montrealu. Można było cię nazwać wcześniakiem, choć przyszedłeś na świat tylko dzień przed terminem. Twoja mama płakała ze szczęścia, miała tylko ciebie. Mieszkaliście w małym mieszkaniu w biednej dzielnicy, ledwo dawała sobie radę. Drogi przyjacielu, sam twój uśmiech sprawiał, że lepiej jej się istniało. Nie byłeś planowany - a chociaż było ciężko, ani przez chwilę nie pomyślała o aborcji, bądź oddaniu cię do adopcji. Nie liczyła na lekkość - wręcz przeciwnie. Mocno wierzyła, że da radę.

   Kochała cię i chciała cię, Jamesie Davenporcie i to od niemalże samego początku.

   Była dobrą matką. Cierpliwą, chcącą dać ci wszystko, co najlepsze. Chodziła głodna bylebyś tylko zjadł kolację. Czytała ci bajki na dobranoc i kupowała zabawki, kiedy tylko mogła sobie na to pozwolić. Całowała opiekuńczo w czoło i o mało nie dostawała zawału, kiedy miałeś gorączkę.

   Dzięki niej miałeś cudowne dzieciństwo. I w ogóle nie odczuwałeś braku pieniędzy.

   O ojcu nigdy się niczego nie dowiedziałeś. Kiedy jako nastolatek się o niego pytałeś, mama nie chciała o nim rozmawiać, a ty nie nalegałeś. Widziałeś, że to ciężki dla niej temat i wiedziałeś, że na takie ciężko się rozmawia. Mogłeś więc się tylko domyślać, wyobrażać sobie w głowie różne scenariusze i podejrzewać kim był i dlaczego nigdy nie było dane ci go poznać.

   Byłeś mądrym chłopcem. Od zawsze też myślałeś ponad - dokładnie tak lubiłeś. Zostało ci to do samego końca.

   O swojej mamie mawiałeś bardzo często i bardzo dobrze. Była twoim autorytetem, twoim zdaniem najlepszą kobietą na ziemi. Twierdziłeś, że ma śliczny uśmiech - a śliczny nie dlatego, że tak wyglądał, a dlatego, że był taki nieudawany, niewymuszany. Wkradał się na jej wargi tak niespodziewanie i był taki niekontrolowany. Był po prostu najprawdziwszym ze wszystkich uśmiechów i to czyniło go takim pięknym i nie do opisania.

   Opowiadałeś też, że w jej oczach można było dostrzec gwiazdy, niezależnie od godziny. Co najlepsze - one całe były jak nocne niebo. Ich ciemnogranatowy kolor był taki wyjątkowy, podobnie jak cała ona. A gdy je zamykała, usłyszałeś jak sam świat się zamyka i powoli kończy.

   Z twoich ust usłyszałem także, że jej dłonie również były bardzo ładne - zadbane paznokcie, długie, zgrabne palce. Dużo dobrego nimi zrobiła i to czyniło je takimi dobrymi - okropnie różniącymi się od twoich.

   ,,Miała piękne poglądy na świat, mimo tego jej dawnego głodu i cierpienia, i łez pod powiekami" - kiedy to usłyszałem, kolejny raz uświadomiłem sobie, że ta kobieta była wszystkim co szlachetne.

   Najpiękniejszymi zaś słowami, które o niej powiedziałeś były:

   - Pachniała domem i dobrocią, Damon. Pachniała tym, czego w życiu najmniej zaznała i najwięcej mi dała. - mówiłeś to szeptem, aby nie było słychać, że jesteś bliski płaczu. Ale ja i tak wiedziałem, że łzy napływają ci do oczu.

   Powiedziałeś to niedługo po jej śmierci. Ostatnia nasza godzina. Och, Jamesie Davenporcie, ta godzina była taka smutna, chyba oboje liczyliśmy, że następna będzie jakkolwiek szczęśliwsza. I oboje nie wiedzieliśmy, że następnej już nie będzie.

   Krótko potem zerwała z tobą twoja dziewczyna, Anastasia. Kochałeś ją, przyjacielu. Mówienie, że była twoim promykiem byłoby obraźliwe dla twojego kochania - była twoim słońcem, twoim księżycem i po prostu twoim niebem. Kiedy płakała - a rzadko widziałeś ją we łzach, nigdy też nie mówiła, dlaczego płacze - porównywałeś ją do Drogi Mlecznej. Tyle gwiazd rozsypanych na ogromnym obszarze, zupełnie jak jej kawałki rozsypane po waszej łazience, w której zawsze się zamykała, by dać upust emocjom. Tyle gwiazd ile jej łez.

   Martwiłeś się. Nigdy jej o tym nie powiedziałeś, ale martwiłeś się. Nie wiedziałeś dlaczego cierpi, dlaczego chowa łzy pod powiekami i dlaczego pod koniec waszego związku we wnętrzu jej dłoni zauważyłeś małe strupki w kształcie półksiężyca i w postaci blizny po tysięcznej już wojnie (nie mogłeś wiedzieć, że było ich aż tyle) w jej głowie.

   I tak minął rok, Jamesie Davenporcie. Okrągły rok, kiedy myślałeś, że wasze dłonie, trzymające się za siebie to coś niezwykłego. Wasza rocznica była taka zwyczajna, ale wasza i to było piękne. Trzy tygodnie później zmarła kobieta, która cię urodziła, a kolejny tydzień później zerwała z tobą dziewczyna, bez której nigdy nie nauczyłeś się żyć. Jej głos, twierdzący, że jesteś głupi i naiwny, wierząc, że kiedykolwiek cię kochała, echem odbijał się w twojej głowie już każdego dnia. Podobnie jak ten odgłos, kiedy zamykała za sobą drzwi, w które wgapiałeś się następne dziesięć minut z płaczem.

   Jamesie Davenporcie, to cię złamało. Stanąłeś pod ścianą i to cię zmieniło. Z początku bałeś się być sam, ale ostatecznie to ty do tego doprowadziłeś. To był kolejny powód, dla którego się znienawidziłeś. Gdzieś tam, w całej tej sytuacji, sam siebie zniszczyłeś.

   Najpierw zacząłeś palić i pić. Potem straciłeś pracę, bo nie byłeś w stanie pracować. Wszystko ci się waliło na głowę. Wolałeś kupić najtańszą wódkę i papierosy na sztuki, zamiast pożywienie na najbliższe kilka dni; wolałeś sobie zapalić, napić się i jednocześnie głodować, będąc w niby lepszym stanie psychicznym, niż bez wódki i szlugi, a najedzony. Zresztą - kiedy jadłeś, podchodziło ci na wymioty. Dlatego potwornie schudłeś, przyjacielu, a i tak od zawsze byłeś chudy.

   W końcu zacząłeś uciekać również w narkotyki. Chciałem ci pomóc; naprawdę, chciałem cię uwolnić od używek; chciałem cię uratować od tego wszystkiego. Ale byłem zbyt słaby, zbyt niewytrzymały. Byłem kłębkiem nerwów. Nigdy nie wiedziałem w jakim stanie wrócisz do domu i czy w ogóle wrócisz; nigdy nie wiedziałem, czy akurat tego wieczoru nie weźmiesz za dużo; nigdy nie mogłem wiedzieć, czy właśnie z twego nosa nie leci ta stróżka krwi, która ma zadecydować o twoim życiu. Kiedy próbowałem cię odciągnąć od tego wszystkiego, wpadałeś w szał. Nie pozwalałeś sobie pomóc. Krzyczałeś, płakałeś, rzucałeś sobą, mną i wszystkim wokoło. Było mi ciężko. Nie wytrzymałem. Pewnego wieczoru po prostu wyszedłem z twojego mieszkania z rozbitym łukiem brwiowym i już nie wróciłem.

   Nie dałem rady ci pomóc. Jeszcze długo potem się o ciebie zamartwiałem, ale w twojej historii to nie miało większego znaczenia.

   I w końcu doszło do tego, że wylądowałeś na bruku.

   Zamieszkałeś z obcymi ci ludźmi. Wprowadzili cię w narkotyki i sami je codziennie zażywali. Byłeś im wdzięczny za przeżycie. To dzięki nim mogłeś wziąć zimny prysznic (bo ciepłej wody nie było), zjeść suchą kromkę chleba i kupić fajki, na które zwyczajnie nie miałeś pieniędzy (bo skąd miałeś na nie mieć pieniądze?). Zawdzięczałeś im dach nad głową, nawet jeżeli się sypał.

   Dzięki prochom kreowałeś własny świat w takich odcieniach barw, jakich tylko zapragnąłeś. Podobał ci się ten chwilowy stan, choć nie podobał ci się sposób, w jaki go otrzymywałeś.

   Myślałeś, że masz to pod kontrolą, ale nie miałeś.

   Przyjacielu, czasami lubiłeś drapać swoją skórę aż do krwi w chwili, w której nic nie było tak, jak powinno. Nie robiłeś tego często - tylko wtedy, kiedy naprawdę nie miałeś jak sobie pomóc. Byłeś pewny, że zamiana bólu psychicznego na fizyczny coś ci da, ale ona dawała ci tylko kolejne ślady na skórze.

   Brzydziłeś się cierpieniem i łzami. Brzydziłeś się fajkami, alkoholem, prochami i swoimi bliznami. Brzydziłeś się całym sobą, bo to byłeś cały ty. Składający się z dymu w płucach, z butelki alkoholu w dłoni, z woreczka z narkotykami w kieszeni, z łez na policzkach i z nienawiści do siebie, i do świata.

   Był taki dzień... trochę się wtedy śmiałeś, trochę płakałeś, może trochę zrobiłeś sobie krzywdę. Spaliłeś prawie dwie paczki papierosów, wypiłeś trochę wódki, a resztę jej kropel i butelkę rozsypałeś na szarym betonie, jak swoje łzy na swoich policzkach (tak dużo potrafiłeś płakać). Rozpuściłeś swój wrzask w powietrzu, rozniosłeś go po szarej ulicy, trochę sobą szarpnąłeś, prawie się przewróciłeś. Znowu załkałeś. Na koniec pobiłeś się z jakimś mężczyzną, choć ten się tylko patrzył, bo szedłeś taki zapłakany.

   W końcu usiadłeś na przystanku. Pod nosem miałeś już zaschniętą stróżkę krwi, a oko posiniało. Patrzyłeś przed siebie pustym wzrokiem, a w kieszeni kurtki zaciskałeś pięść na zapalniczce. Próbowałeś sobie wmówić, że jest okej; próbowałeś sobie wmówić, że ludzie, dzięki którym chodziłeś czysty, we w miarę czystych ubraniach i dzięki którym mogłeś zjeść tanie jedzenie, albo napić się alkoholu są twoimi przyjaciółmi, ale nie czułeś tego. Zastanawiałeś się, czy ludzie, którzy zaspokajają twoje podstawowe potrzeby, mogą być twoimi przyjaciółmi, jednocześnie pozwalając, abyś ćpał co wieczór, chodził pijany po mieście i spalał kilka paczek papierosów w ciągu tak krótkiego czasu, jakim była doba; zastanawiałeś się, czy możesz nazwać ludzi, którzy pozwalali ci ocierać się o śmierć każdej nocy, swoimi przyjaciółmi.

   To wtedy wróciła do twojego życia, choć prędzej nie grała w nim żadnej ważniejszej roli.

   Lilian Neuland mierzyła metr sześćdziesiąt trzy. Niska i zgrabna, lecz kiedy stała w płaszczu w środku stycznia nie było tego widać tak wyraźnie, co było zupełnie normalne. Nigdy nie zapomniałeś jej kasztanowych loków, pełnych warg, niebiesko-zielonych oczu, małego noska i ślicznego uśmiechu. Teraz to brzmi, jakbyś się w niej niegdyś podkochiwał - lecz nie, Jamesie Davenporcie, ona była tylko koleżanką, z którą zwyczajnie czasem rozmawiałeś na przerwach w liceum. Chodziliście razem na matematykę i dwa razy nawet wyszliście na zapiekanki. Ale poza tym - ta relacja nie była niczym szczególnym. Nawet ci nie zależało na tyle, aby starać się nie utracić z nią kontaktu po ukończeniu szkoły, choć przez chwilę zrobiło ci się żal, że już nie rozmawiacie, bo była kimś wartościowym. I choć nie dane było ci spojrzeć w jej wnętrze, wiedziałeś o tym.

   - James? - usłyszałeś. - James, to ty? - byłeś prawie pewien tego, że to tylko w twojej głowie. - James, słyszysz mnie?

   I w końcu na nią spojrzałeś.

   - James, to ja, Lilian.

   - Tak, pamiętam.

   Nie myślałeś, że jeszcze ją zobaczysz. Wasze drogi miały się rozdzielić po liceum i już nigdy nie skrzyżować. Miała plany, chciała iść na studia na dobrej uczelni, nie pamiętałeś już nazwy tego miasta, ale było daleko. Nie pamiętałeś również kierunku studiów, na które chciała iść. W sumie, to dużo nie pamiętałeś. Złe wspomnienia zajęły niektóre miejsca w twej pamięci swoim tyłkiem.

   Usiadła obok ciebie.

   - James...

   - Tak, jestem pijany. Tak, wiem, śmierdzi ode mnie papierosami. Tak, odcień mych oczu jest jakby bardziej zwyczajny, niż zapamiętałaś. I tak, trochę się zmieniłem. - przerwałeś jej nie do końca spokojnym głosem. - I tak, biłem się. Ale nie pytaj o szczegóły, Lilian i najlepiej o tym zapomnij, bo już więcej się raczej nie spotkamy.

   - Czemu tak sądzisz?

   - Jesteś trochę głupsza, niż zapamiętałem, Lilian.

   Nie wiedziała co powiedzieć, dlatego pierwsze kilka sekund po prostu siedziała i na ciebie patrzyła.

   - Rzeczywiście się trochę zmieniłeś. - usiadła wygodniej. - Dlaczego?

   Spojrzałeś na nią, a na twarzy miałeś wypisane lekkie niezrozumienie.

   - Dlaczego się tak zmieniłeś?

   - Ty jesteś serio tępa - powiedziałeś z dość niemiłym śmiechem. - ludzie już się zmieniają, Lilian. Ty też się pewnie trochę zmieniłaś, tylko jeszcze, albo aż tak nie widać różnicy.

   - James, ty nie piłeś. Nie paliłeś. Nie zachowywałeś się tak. To było kompletnie nie w twoim stylu.

   - Możesz tak nie ubolewać nade mną? - byłeś już naprawdę zirytowany. - Nie możesz, kurwa, zrozumieć, że minęło kilka lat i oboje się zmieniliśmy?

   Wstałeś i stanąłeś naprzeciwko niej. Męczyła cię ta rozmowa, ale nie chciałeś tak po prostu sobie iść. Coś cię przed tym blokowało.

   - Ale ty się zmieniłeś za bardzo.

   Pochyliłeś się nad nią lekko. Patrzyła w twoje oczy. Nie umiałeś wyczytać nic z jej twarzy, nie dlatego, że się nie dało, ale dlatego, że po prostu nie byłeś w tym dobry. Za to również siebie nienawidziłeś.

   - Cholera, przestań drążyć. Zrozum, że ja, kurwa, jestem tylko pieprzonym człowiekiem i mam prawo do pieprzonych zmian. Mam do nich pieprzone prawo, rozumiesz? I to tylko i wyłącznie moja sprawa. Kurwa! - mówiłeś nieopanowanie, a ostatnie zdanie wykrzyczałeś niekontrolowanym krzykiem, wyrzucając ręce w powietrze. Twoje krzyki bywały przerażające i ten się niczym nie różnił. Wyprostowałeś się i odszedłeś kawałek, by się uspokoić.

   Chciałeś spokoju, pragnąłeś go. Nie lubiłeś tego swojego niekontrolowania emocji, tej złości i bezradności, które ci towarzyszyły od pewnego czasu. Nienawidziłeś tego, że mogłeś kogoś zranić okropnymi słowami, które niejednokrotnie wyrzucałeś w powietrze tylko po to, aby choć trochę sobie ulżyć. Już wtedy miałeś sobie za złe, że nazwałeś Lilian tępą i głupią, co sprawiało, że miałeś ochotę sobie przywalić. Zawsze miła, wyrozumiała, opanowana i delikatna. Mądra. I to bardzo. Niejednokrotnie ci to udowadniała, choć wcale nie miała tego na celu.

   - James, ja... - zaczęła niepewnie, wychodząc zza ciebie, jednak ty jej niemalże od razu przerwałeś.

   - Przepraszam, okej? Nie chciałem.

   - Nie przepraszaj. Bez powodu się nie zdenerwowałeś.

   Lecz ty nie odpowiedziałeś.

   - Powiesz mi, dlaczego siedziałeś sam na przystanku o tej godzinie? - zapytała miękko, jakby nie chcąc cię bardziej drażnić.

   - Wydaje mi się, że to nie powinno cię interesować. - zacząłeś grzebać w kieszeniach. - Żegnaj, Lilian. - ruszyłeś przed siebie dość szybkim krokiem.

   Wyjąłeś z kieszeni papierosy i włożyłeś jednego do ust, po czym podpaliłeś go zapalniczką.

   Jamesie Davenporcie, to była dla ciebie bardzo ciężka noc.

   Dokładnie taka sama, jak większość nocy przez ostatnie tygodnie.

   Kilka dni później chodziłeś po mieście nocą. Gwiazdy śmiały ci się w twarz, papierosy się skończyły, alkohol cały czas o sobie przypominał, a prochy krzyczały w twoich uszach. Wszedłeś do jakiegoś całodobowego sklepu, w którym jeszcze nigdy nie byłeś, aby kupić sobie setkę czystej, bo tylko na tyle starczało ci pieniędzy, które kilka godzin wcześniej zwinąłeś ze stołu. A za ladą stała Lilian.

   Lilian Neuland zawsze taka była - zawsze chciała pomóc i nigdy nie odmawiała pomocy, martwiła się i przeżywała cudze życie. Była niezwykle wrażliwą kobietą, dbała o każdego, starała się zmienić świat na lepsze, zmieniać na siłę złe rzeczy, które były na pozór normalne od wieków. Stawiała się wszystkiemu co niedobre, szła pod wiatr i nie potrafiła pojąć, jak można czynić zło z premedytacją. Dlatego kiedy spotkała cię po latach, zapragnęła ci pomóc, bo jej zdaniem nie mogłeś się zmienić aż tak bez powodu. I ani trochę się nie myliła. Bo szczęście najpierw cię zniszczyło, a potem zabiło przy pomocy życia.

   Wasza relacja była ciągiem objęć i pocałunków, stertą obietnic i uśmiechów, piramidą łez i krzyków, oraz nieskończonością chwytów za dłonie, wspólnych wieczorów, a nawet niezrozumienia. Połączyła was niezwykła więź, taka, jakiej mogli doświadczyć tylko bohaterowie w filmach i postacie w książkach. A zaczęło się to w ten sposób, że zwyczajnie chciała cię z tego wyciągnąć. Robiła to mimo wszystko i była w tym uparta; była w tym jak zwykle spokojna i delikatna. Była taka, jaka powinna być.

   Nie lubiłeś tych chwil, kiedy namawiała cię na odwyk. Kłóciłeś się z nią, mówiąc, że masz wszystko pod kontrolą, a to co robisz pomaga ci normalnie funkcjonować, ale nie chciałeś mówić, co się stało i dlaczego to robisz. Próbowałeś się od niej uwolnić, ale nie umiałeś. Ona sprawiała, że nie czułeś się samotny, a dopiero kiedy przestałeś się tak czuć, poczułeś jak bardzo nienawidziłeś samotności. Dlatego wracałeś. Sam pukałeś do jej drzwi i przepraszałeś, po czym niejednokrotnie po godzinie znów wychodziłeś ze łzami w oczach, bo próbowała ci pomóc, a ty nie chciałeś jej pomocy. Chciałeś rozmowy, nawet o głupotach (i byłeś nieświadomy, że po części to właśnie ta pomoc). Chciałeś, aby patrzyła na ciebie, jak na normalnego człowieka. A ona nie potrafiła patrzeć na papierosa między twoimi palcami, na twoje przećpane oczy i nie potrafiła zwyczajnie czuć od ciebie alkoholu.

   Była wszystkim, co najlepsze. Wiedziałeś o tym. Ale mimo to krzyczałeś na nią, kiedy prosiła, byś poszedł na leczenie; mimo to płakałeś, mówiąc, że twoje ćpanie cię ratuje i, że bez niego nie dałbyś rady.

   Ale był jeszcze jeden powód. Bałeś się zaprzestać temu wszystkiemu. Bałeś się wrócić do rzeczywistości.

   Kiedyś podczas jednej z waszych kłótni, zaślepiony furią rozbiłeś szklankę na jej dłoniach. Nagle nastała cisza, cały ten szał cię opuścił, spojrzałeś na jej twarz, potem na małe szkiełka wbite w jej skórę i na krew, która wypływała z rozcięć, a potem znów na jej twarz i cicho przeprosiłeś. Później zrobiłeś to jeszcze raz, przytulając ją do siebie i prosząc, aby między wami nic się nie zmieniło. Nie przeżyłbyś tego. Szybko stała się dla ciebie ważna, sam w to nie wierzyłeś, ale tak było. A to w wielkiej mierze dzięki temu, że pozwoliła ci nie być samemu.

   Zaoferowała ci dobro, nie do końca takie samo, jakie otrzymywałeś od swojej mamy, ale podobne. Niestety, już nie tak dobrze odczuwalne.

   Namówiła cię na odwyk. Długo jej to zajęło, ale udało jej się. Nie robiłeś tego dla siebie, tylko dla niej, kiedy zauważyłeś, że ty naprawdę straciłeś kontrolę nad swoimi narkotykami, nad alkoholem i nad wszystkim; kiedy zauważyłeś, że ją powoli niszczysz, bo sam jesteś zniszczony, a jej zależy.

   I w tamtej chwili zastąpiła ci tak naprawdę wszystko, co w danej chwili posiadałeś. Wtedy już wiedziałeś, że teraz to ona jest twoim narkotykiem, już nie heroina. Zastąpiła ci używki, w których tak bardzo się zgubiłeś. Zastąpiła ci wszystko, co było ci potrzebne do życia, choć ty tak naprawdę ledwo istniałeś.

   Kochała cię, przyjacielu. Kochała twoje dłonie i oczy, których nienawidziłeś. Kochała twój głos i zdania, które tworzyłeś. Kochała całego ciebie, a ty całego siebie nienawidziłeś, nawet kiedy wróciłeś z odwyku.

   Można było powiedzieć, że jest lepiej, w końcu byłeś tym dawnym Jamesem Davenportem, tym, którego każdy pamiętał. A jednak więcej płakałeś, więcej myślałeś i jakoś bardziej miałeś dość swego istnienia, choć prędzej myślałeś, że gorzej już być nie może.

   Nadal krzyczałeś na Lilian, nadal krzyczałeś na siebie, rzucałeś się wszędzie i zwyczajnie nie panowałeś nad sobą i wszystkim wokoło, a mimo to ona była twoja, a ty byłeś jej.

   To nie tak, że nie potrafiłeś być dobry. Czasami byłeś taki, że lepszy już byś nie mógł być; opiekuńczy, romantyczny, zabawny. Czuła się z tobą wtedy wspaniale. I choć kiedy płakałeś na kolanach ledwo oddychając, a ona nie wiedziała co robić i jak cię uspokoić, to czuła, że to jest to mimo wszystkich przeszkód.

   Próbowała z tobą rozmawiać o tym, co dla ciebie złe, co się dzieje, dlaczego uderzasz z krzykiem pięściami o ścianę i czemu niejednokrotnie zagryzasz wargi do krwi, żeby się przy niej nie rozpłakać. Martwiła się, a ty jeszcze bardziej siebie za to nienawidziłeś. Nie byłeś głupi, miałeś tą świadomość, że twój ból nie jest tylko i wyłącznie twoim bólem, ponieważ odbija się również na niej.

   A ty nie chciałeś przenosić swych łez na kogoś jeszcze.

   Którejś nocy szedłeś ulicą, wylewając łzy. Cisza w opuszczonej dzielnicy rozwalała cię na kawałki. Bolała cię głowa od płaczu, ale już nie zwracałeś na to uwagi. Specjalnie się przewróciłeś na kolana obok rozbitej butelki piwa i zacząłeś wbijać sobie palce w przedramiona, mocniej płacząc. W końcu oparłeś się rękoma o chodnik, wrzucając dłonie w odłamki szkła. Nie wiedziałeś co się działo, nie wiedziałeś ile będzie trwało i na jaki czas umrze, by znowu zmartwychwstać. Wiedziałeś jednak, że chciałeś wbijać sobie to szkło głęboko w skórę i ukoić ciało bólem. I tak też zrobiłeś.

   A potem z krwią na rękach, wróciłeś do domu ze spokojem wypisanym na twarzy, po drodze wyrzucając białą bluzkę do śmietnika, bo krew na niej i tak już prawdopodobnie nie miała zejść, a Lilian nie miała się dowiedzieć. Lilian n i e m o g ł a się dowiedzieć.

   Drogi przyjacielu, nie wytrzymałeś. Któregoś dnia zwyczajnie zapłakany kupiłeś paczkę papierosów w osiedlowym sklepie i wypaliłeś ją tego samego dnia do końca, pamiętając, że to darowało ci spokój. I tak już przy tym zostałeś.

   Taki niewinny początek czegoś strasznego. A może nijak się to wtedy nie liczyło?

   Lilian nigdy tego nie zaakceptowała. Płakała, gdy się dowiedziała. Tak się bała, że znowu wrócisz do tego, co było, że zaczęła się czuć jeszcze gorzej z tym wszystkim, co nosiła na barkach. Nigdy jednak już nie tknąłeś alkoholu, choć chciałeś, ale nie mógłbyś patrzeć już po raz kolejny na jej łzy spowodowane tobą. Dla niej byłeś nieczynnym alkoholikiem, który od razu wróciłby do nałogu; byłeś jak wygasły ćpun, który po najmniejszej dawce od nowa by się zapalił.

   Nie chciałeś taki dla niej być. Nie chciałeś być problemem, coraz częstszym powodem do łez i coraz rzadszym do uśmiechu. Chciałeś być dla niej kimś, kto będzie dla niej oparciem, zamiast ciężarem.

   Lilian była jak woda w wodospadzie, która spadła na sam dół, gdzie trzymała cię za rękę, abyś nie spadł jeszcze niżej, ponieważ ty spadałeś cały czas. Spadałeś i nieświadomie ciągnąłeś ją ze sobą. Byłeś jak dym tleniący się z papierosa, nigdy nie było wiadomo, w którą stronę polecisz, dlatego Lilian tak bardzo się o ciebie bała. I to prowadziło was jeszcze niżej.

   Wiedziała, dlaczego kiedykolwiek wyciągnąłeś dłoń po narkotyki. Chciałeś po prostu być szczęśliwszy. Obawiała się, że historia się powtórzy, ponieważ kiedy sięgnąłeś po prochy byłeś w podobnym stanie.

   Chciała załatwić ci psychologa. Była bezradna, kiedy ty nie chciałeś z nią rozmawiać. Coraz bardziej obwiniałeś się o to, jak bardzo przejmowała się twoim stanem i wiesz co?

   Zniszczyłeś ją. Ale nie moglibyśmy cię o to obwiniać.

   Chciałeś być z nią jak najdłużej; chciałeś, aby te miesiące przeistoczyły się w lata, aby potem śmierć rozdzieliła was na chwilę, żeby móc następnie połączyć was na nowo i na zawsze. Bo była twoim lepszym byciem, a gdyby jej nie było, nie byłoby również twojego już jakiegokolwiek bycia.

   Któregoś dnia wyszedłeś się przejść. Było wtedy bardzo ciepło, jak na dwudziestego szóstego września i to w dodatku wieczór. Akurat szedłeś po fajki, kiedy ktoś złapał cię za przedramię. Odwróciłeś się i byłeś tak zaskoczony widokiem blondynki, że aż zaniemówiłeś.

   - Możemy porozmawiać? Proszę.

   Dla ciebie czas się jakby zatrzymał. Nie było już ani ludzi, ani samochodów, ani tego gwaru ulicznego, który mieszkał w Montrealu od zawsze. Była tylko ona, Anastasia, niemalże identyczna jak kiedyś, ale jednak z małymi zmianami.

   Schudła. Niedużo, ale było widać to po jej twarzy. Wciąż miała tak samo zwykłe, szare oczy, a jej pomadka do ust nadal była w tym samym odcieniu czerwieni. Chyba miała nieco bledszą skórę, ale za to ciemny blond na jej głowie był dokładnie taki sam, jak ten, który budził cię niegdyś co rano. Kiedy jej dłoń puściła twoje ramię, spojrzałeś na jej zgrabne palce i mogłeś stwierdzić, że granat na jej paznokciach również jest taki sam.

   Był dziewięćdziesiąty dziewiąty, a ty cały czas uważałeś, że była po prostu piękna.

   Nic nie mówiłeś. Stałeś cicho i patrzyłeś na jej twarz, która choć ta sama, to taka sama nie była. Bledsza i chudsza. Ty też byłeś bledszy i chudszy, więc mieliście coś wspólnego.

   Nawet nie mrugałeś, bo właśnie patrzyłeś na osobę, która naszyła na ciebie rany, które nigdy nie miały prawa się zasklepić.

   - James, proszę cię, j-ja... Powiedz coś.

   - Dobrze. Porozmawiajmy. - odpowiedziałeś jakby zwyczajnie. Był to czas, kiedy nawet nie miałeś zbyt wiele czasu na myślenie. A może to on ci po prostu przelatywał w ułamku sekundy między palcami?

   Wiedziałeś, że to nie będzie łatwa rozmowa - to miała być rozmowa z kobietą, która zrujnowała ciebie. Od połowy roku byłeś w połowie trupem.

   Poszliście na skwer, znajdujący się zaraz obok i usiedliście na ławce. Liście drzew szumiały tak, że już nie wiedziałeś, czy to te liście, czy twoje myśli, które jakby stanęły, zawiesiły się niczym obraz na ścianie na ściankach twojego mózgu i już nawet przestały zdzierać sobie gardła własnym wrzaskiem. Tak bardzo się bałeś, tak naprawdę nie wiedząc dokładnie czego.

   - Nie wiem od czego zacząć, ale... - wykrztusiła. - Przepraszam cię.

   Tak, to zdecydowanie musiała być jedna z najcięższych rozmów w twoim życiu.

   Patrzyłeś na nią dłuższą chwilę i otworzyłeś usta, ale zaraz je zamknąłeś, bo nie wiedziałeś, co powiedzieć. Nigdy w życiu byś się nie spodziewał, że po tym wszystkim ona wróci i cię po prostu przeprosi. A zrobiła to. A w szarych, choć zwykłych tęczówkach, widać było, że jej na tym zależy.

   - Wiem, że mnie teraz nienawidzisz, James. Nie dziwię ci się. Być może zniszczyłam ci życie. Być może zniszczyłam je również sobie. I na pewno, bo raczej nie być może, byłam dla ciebie... okropna? To wciąż za mało, jak na moje zachowanie. Zrobiłam coś o wiele gorszego, niż myślisz i jest mi z tym cholernie źle.

   Patrzyłeś na nią i nie wiedziałeś, jak ją odczytać. Kiedy znów słyszałeś jej głos i czułeś to szare spojrzenie na sobie, byłeś jakby w innym świecie. Nie orientowałeś się do końca, co dzieje się dookoła i nie myślałeś zbyt wiele.

   - Od jakiegoś czasu... coś jest ze mną nie tak. Zaczęło się kiedy miałam niecałe czternaście lat i nie za bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zaczęłam nienawidzić siebie i świata, i ludzi, i jakoś bolało mnie wszystko wokół. Płakałam co wieczór aż po noc, zasypiałam z zaschniętymi łzami na policzkach i budziłam się z płaczem. Miałam wszystkiego dosyć i... zaczęłam się okaleczać. - podciągnęła rękaw. Zobaczyłeś bladą skórę przyozdobioną dziesiątkami lawendowych blizn, które miały zostać tam już na zawsze, wieloma czerwonymi liniami (część z nich równie dobrze mogła być robiona jeszcze rano) i kilka różnokolorowych sińców. Patrzyła na ciebie wzrokiem przykrytym cienką warstwą łez i zakryła rękę rękawem. - Zanim ciebie poznałam, też to robiłam. Ale wtedy robiłam to tak, żeby blizny nie zostały na zawsze. A potem już przestałam o to dbać. W końcu byłeś jednym z nielicznych, przed którymi był sens ukrywania blizn. - przełknęła ślinę. Nic nie mówiła, jedynie pociągnęła nosem, najpewniej zastanawiając się, jak dalej to ugryźć. - Wiesz co? Nie zliczę, ile razy już miałam skakać z okna, ani ile razy już szłam na tory, ale się cofałam. Nie zliczę ile czasu nie patrzę, gdy przechodzę przez ulicę, bo może tym razem we mnie uderzy i to wszystko się już skończy. Nie opiszę ci uczucia w wakacje, kiedy chodziłam w długich spodniach i rękawach przy trzydziestu paru stopniach i chciało mi się płakać, bo wiedziałam, dlaczego wtedy było mi tak gorąco. Nie chcę, żeby było, że ci się teraz żalę i nie chcę od ciebie litości, ani nie myślę, że to mnie usprawiedliwia, bo... kiedy cię poznałam, byłeś taki uśmiechnięty i wyróżniałeś się tym czymś w tłumie tych chujowych ludzi, co sprawiało, że byłeś lepszy i widziałam, że jesteś wrażliwy. I kiedy nasza relacja zaczęła się rozwijać, a ty byłeś taki dobry, z duszą ze słońca i deszczu jednocześnie, ja... zechciałam cię zranić jak najmocniej można było. I czekałam aż upadniesz, aż będę mogła dobić cię jeszcze bardziej. Potrafiłam co noc przez snem myśleć, co powiem ci, jak cię zostawię, kiedy ty leżałeś obok i obejmowałeś mnie ramieniem. A kiedy już przyszło co do czego i wyszedłeś z domu tydzień po pogrzebie twojej mamy... cieszyłam się, pakując walizki, bo wiedziałam, że teraz już nie tylko ja będę chciała podciąć sobie żyły. I kiedy wróciłeś czułam ten nieopisany stres... Wszystko poszło po mojej myśli. Oprócz tego, że naprawdę gdzieś tam w środku cię pokochałam, ale zdałam sobie sprawę z tego o wiele za późno.

   Nic nie mówiłeś. Chociaż ona czekała, aż coś powiesz, siedziałeś cicho. Poczułeś się podobnie, jak w momencie, w którym usłyszałeś, jak trzasnęła drzwiami waszego mieszkania, zostawiając cię samego.

   Patrzyłeś prosto w jej tęczówki i gubiłeś się w ich zwykłej szarości już dłuższą chwilę. Nieświadomie stawałeś się jeszcze bardziej trupem, niż byłeś jeszcze przed chwilą.

   - Ja... ja wiem, że to żadne usprawiedliwienie. Zdaję sobie z tego sprawę, że to niczego nie zmienia. Ale... chciałabym, abyś zrozumiał, wiesz? - powiedziała płaczliwym głosem. - Nie jesteś głupi, James. Rozumiesz, co mną kierowało, prawda? Proszę, powiedz, że... - nie wytrzymałeś. Cały czas słuchałeś jej i nie wiedziałeś co powiedzieć (wtedy nic się nie zmieniło), ale w tamtej chwili cicho wybuchnąłeś.

   I był to bardzo cichy wybuch, a jeszcze bardziej miażdżący twój środek. Może gdyby był jakkolwiek głośniejszy, Anastasia zobaczyłaby twój ból, którego przed nią nie pokazałeś (w dużej mierze z powodu owej ciszy). Bo ty, Jamesie Davenporcie, już nawet nie musiałeś się czasem starać, by nie pokazać swego bólu.

   - Skończ. Proszę cię, skończ. - zaśmiałeś się cicho i ironicznie. - Przez wiele tygodni najpierw ćpałem, nie umiałem się pogodzić z tym, kim jestem i co robię. Potem przez następne tygodnie wyniszczałem tym kobietę o złotym sercu i tak naprawdę do dzisiaj to robię, bo odwyk pomógł mi się tylko uwolnić od tego gówna, którym próbowałem sobie pomóc. A teraz siedzę w miejscu, gdzie mam ochotę popełnić samobójstwo i dowiaduję się po prawie roku, że to ty tak rozstawiłaś mi życie? - kiedy wstawałeś, twój głos był nieco głośniejszy niż myślałeś. - Przepraszam, ale ja tak nie mogę. To za dużo. - wyszeptałeś, wbijając wzrok w jej twarz.

   Ostatni raz spojrzałeś w jej zapłakane oczy. Czyżbyś dalej kochał się w ich zimnej szarości?

   Odchodząc nie wiedziałeś dokładnie co czujesz. Opisałbyś jednak swoje serce w tamtym momencie rozgoryczonym - ciernie goryczy wbijały się mocno w jego ścianki.

   W twoim wnętrzu obijały się o twoje organy dziesiątki negatywnych emocji, a ty nie umiałeś ich nazwać. Każda z nich szalała jak burza, szukając ujścia na zewnątrz, które pojawiło się tylko dla paru łez, które już tak naprawdę nie miały żadnego znaczenia.

   Przyjacielu, nawet nie wykrzywiłeś twarzy w płaczu.

   Byłeś tylko nieczynnym ćpunem i alkoholikiem, który po raz kolejny sięgnął po narkotyki, by się uśmiechnąć i zapomnieć o zmartwieniach. A może jednak to planowałeś?

   Idąc na domki nie czułeś już nic, żadnego smutku ani żalu, ani nawet przygnębienia - byłeś obojętny.

   Byłeś martwy w środku.

   Kiedy oświadczyłeś wszystkim, że wracasz bardzo się ucieszyli. Nigdy nie przestali traktować cię jak swojego. Było kilku nowych, kilku już nie było. Nie pytałeś, mało rozmawiałeś. Kiedy kazano ci wybrać tabletki czy strzykawki wybrałeś jedno i drugie.

   To był twój ostatni wieczór. Twój organizm nie był na tyle silny, by pokonać taką dawkę narkotyków. Prawdę mówiąc jedyna siła, którą miałeś to ta fizyczna, każda inna w tobie usnęła.

   Wkładając tabletkę pod język poczułeś ulgę. To uczucie, że za chwilę już nie będzie nic; że za chwilę ucichnie na moment to całe zło, że nie będzie choć przez parę godzin wyrzutów sumienia i cierpienia, że nie będzie niekontrolowanych emocji ani myśli, i łez, i po prostu na jakiś czas od tak dawna będzie lepiej - to było nie do opisania. A kiedy wstrzykiwałeś magiczny płyn w swoje żyły i miałeś tą świadomość, że za parę minut znów będziesz pod wpływem... Byłeś tak podekscytowany, że za pół godziny to narkotyki będą rządzić twym życiem pierwszy raz od tak długiego czasu, że nawet nie czułeś igły wkłuwającej się w twoją skórę.

   Gdyby po śmierci zapytali cię o ostatnie chwile w twoim życiu, powiedziałbyś, że nie pamiętasz, ponieważ tamten film zakończył się dla ciebie właśnie wtedy.

   Twoja śmierć była twoją ulgą pośród całego chaosu tego świata, przeniosła cię w miejsce, o którym marzyłeś od miesięcy, jednak nie umiałeś go nigdy nazwać. Wiedziałeś, że tam nigdy nie będziesz już nic czuł i nawet jeśli miałbyś nie odczuwać już jakiegokolwiek szczęścia, najważniejsze było to, że nie będziesz odczuwał już smutku.

   Przemieszczając się tam myślałeś o Lilian i Anastasi - o dwóch takich samych, a zupełnie innych kobietach, które tak bardzo zmieniły twoje życie. A jeszcze bardziej niż twoje życie, zmieniły ciebie. Zwłaszcza Anastasia.

   A potem odszedłeś. Na zawsze.

   Reszta z nich może kiedyś przyjdzie do ciebie.

***

   Na twoim pogrzebie nie było wielu osób, ale nie zwracałem na to uwagi na tyle, żeby wiedzieć ile ich było mniej więcej. Było mi ciężko, przyjacielu. Choć straciłem cię już dawno, wtedy straciłem cię nieodwracalnie. Nie płakałem, chyba dla mnie nie istniało wtedy coś takiego jak łzy - ale widziałem jak płakała Lilian, taka blada i wykończona życiem. Ułożone włosy, wory pod oczami, zero makijażu i jej skrzywdzone spojrzenie. Kiedy widziałem jej oczy miałem jeszcze większe wrażenie, że ziemia pęka mi pod stopami. Już nawet nie ścierała łez z policzków, tylko zagryzała wargi, zaciskając pięści tak, że miała białe knykcie.

   Wychodząc z cmentarza zauważyłem Anastasię. Tylko na ułamek sekundy zblokowałem z nią spojrzenie, ale to nadal była tylko zwykła szarość, która panowała w jej spojrzeniu odkąd ją znałem. Miała lekko czerwone od płaczu i zmęczenia białka, ocierała tylko co jakiś czas policzki pociętymi dłońmi. Nienawidziłem jej, wiesz? Nienawidziłem jej za to, co ci zrobiła. Mimo to było mi jej żal, widać było, że jest jej z tym wszystkim cholernie ciężko.

   Oni się dołowali, kiedy ja czułem przerażającą pustkę.

   I kiedy przechodziłem przez bramę, poczułem dłoń na ramieniu. Zatrzymałem się odruchowo i spojrzałem na osobę stojącą obok.

   - Damon? Masz chwilę?

***

   - Opowiedz mi o nim. Proszę.

   - Nie, Lilian. To ty mi o nim opowiedz. O was.

   Uśmiechnęła się smutno, spoglądając na swoje dłonie. Była taka zmarnowana... zupełnie, jakby twoja śmierć była marnowaniem jej osoby.

   - Kochaliśmy się, Damon. Byliśmy tacy różni, o różnych poglądach, ale kochaliśmy się i to było najważniejsze. Ufaliśmy sobie. Stworzyliśmy związek, w którym byliśmy dla siebie przede wszystkim przyjaciółmi. No, może nigdy nie zapytał mnie o bycie jego dziewczyną, a ja nie zapytałam go o bycie moim chłopakiem, ale tak często powtarzał, że jestem tylko jego i... i po prostu zachowywaliśmy się jak para, i traktowaliśmy się nawzajem jak w związku. Ktoś z zewnątrz powiedziałby, że nam się nie układało, ale to złe określenie. My po prostu... James po prostu... - westchnęła. - On za dużo przeżył. Był wrażliwy. Czasem miałam wrażenie, że bardziej ode mnie; że jego wrażliwość go niszczy, a on sam nie umie być szczęśliwym w życiu przez tą cechę. Od czasu do czasu zastanawiałam się, czy gdyby był inny, byłby teraz w innym miejscu; czy byłoby mu lepiej, czy tak samo i czy sięgnąłby po narkotyki, i uzależnił się od nich i od alkoholu i czy papieros tak często by się pojawiał w jego ustach. Twierdził, że wie, że to wszystko co robi jest złe, ale właśnie to czyni złe dobro, jakim jest jego życie. Jego zdaniem tylko to pozwalało mu żyć, choć właśnie przez to jego życie co noc było zagrożone. On już nawet nie myślał nad tym, ile bierze. To cud, że nie przedawkował przed odwykiem, na który go namówiłam. Myślałam, że wtedy będzie lepiej, ale... z nim było już tylko gorzej.

   Kelnerka przyniosła dwie gorące czekolady z bitą śmietaną na samej górze, które dla nas zamówiłem. Teraz już nie wiedziałem czy będę w stanie w ogóle coś wypić.

   - I wtedy zrozumiałam, że on po prostu tak jak mówił, czuł się lepiej pod wpływem, dlatego uważał używki za swój ratunek. Uważał, że są dla niego jak... jak kapok dla osoby nieumiejącej pływać, wyrzuconej na środek jeziora. Bałam się, że zrobiłam mu krzywdę, on... on potrafił siedzieć i płakać bez wyrazu twarzy, patrząc się pustym spojrzeniem w ścianę, a potem nagle się zerwać i rzucać sobą i wszystkim wokół po pokoju. Mówił, że nie chce żyć; że chce podciąć sobie żyły i patrzeć na swoją krew, i że chce przed tym wszystkim tylko ostatni raz zasmakować moich ust. Kiedy był w takim stanie, a ja próbowałam z nim rozmawiać, często łapał mnie za ramiona i krzyczał jeszcze gorsze rzeczy. Potrafił rzucać się na kolana z całą siłą, tylko po to, aby zadać sobie ból, dlatego niemalże bezustannie miał je posiniaczone. I to nie tak, że był taki bez przerwy - czasami się uśmiechał, zabierał mnie na randki i zawsze starał się dawać mi poczucie bezpieczeństwa, które mimo wszystko przy nim czułam. Ale on w ogóle go nie czuł już przy nikim i nigdzie od pewnego czasu i to mnie bolało. Po prostu James... nie był już tym samym Jamesem sprzed lat. Zostały po nim głównie ruiny, które uparcie chciałam odbudować, aby on wrócił. I nie wiem co sobie wyobrażałam, chciałam go zabrać do psychologa, ale on nie chciał, więc chyba nieświadomie starałam się zostać jego prywatnym psychologiem, co nie do końca mi wychodziło. Nie wiem, co miał w głowie, zawsze mówił, że ma w niej rozpierdol, ładnie mówiąc nieporządek, którego nie da się posprzątać. Nie był zły. Cholera, tak dużo mogłabym powiedzieć, ale nigdy nie tego. Mógł czasem na mnie krzyczeć, mógł mnie martwić swoim stanem i zachowaniem, mógł zacząć znowu palić, sprawiać, że się tak cholernie bałam, że wróci do tego co było, mógł się okaleczać i ukrywać przede mną ślady własnego cierpienia, bo wiedziałam, że to robił, ale on nie wiedział, że ja wiem. Nie chciał mnie martwić, wiesz? Po prostu były chwile, kiedy inaczej wyjść nie mogło.

   - Wiesz... To poniekąd moja wina. Zostawiłem go samego wtedy, kiedy mnie potrzebował. Był moim przyjacielem, a ja go zostawiłem. Tak nie robi się przyjaciołom. Przyczyniłem się do jego zniszczenia i śmierci, bo gdyby nie został sam ze sobą, być może nie wplątałby się w nałogi. Gdyby nie moje błędy, on mógłby żyć, co więcej, mógłby być szczęśliwy. Może miałby mniejszy burdel w głowie. Cholera, może byłoby z nim przez ten cały czas po prostu lepiej, a teraz po prostu by był.

   Moje myśli się kołtuniły, poczucie winy kłuło, a wyrzuty sumienia zaciskały palce na mojej czaszce. Nie pokazywałem tego. Nie miałem w zwyczaju tego robić, ale wewnętrznie odczucia mnie mordowały.

   - Wiesz, Damon? Ludzie czasami po prostu nie mogą, nie umieją, nie są w stanie. On tak miał, ja tak miałam i ty tak miałeś.

   I tutaj miała rację. Ja nie potrafiłem ci pomóc i nie byłem w stanie tego zrobić, ty nie potrafiłeś normalnie funkcjonować po tym, co się stało i w stanie do jakiego cię to doprowadziło, a Lilian nie potrafiła na to patrzeć. Chyba byliśmy po prostu na to za słabi.

   Bo ludzie mają różną wytrzymałość, różne poglądy, charaktery, uzależnienia i spojrzenia na świat. Niektórych to zniszczyło jak ciebie, niektórych to podniszczyło jak Lilian, a niektórym to utrwaliło kolejne, przykre informacje o życiu jak mi.

   Przyjacielu, większość z nas to psychicznie inwalidzi.

Continue Reading

You'll Also Like

1.5M 72.5K 40
"-Czemu mi nie powiedziałaś! - krzyknął ze złością i ze łzami w oczach. -A co miałam ci powiedzieć? "Cześć, jestem Ruby i umieram"? - zaśmiałam się i...
860K 24K 41
Nazywam się Amanda. Mam 19 lat, mieszkałam w Newcastle, jednak z niewiadomych mi powodów, przeprowadziłam się razem z moim bratem do Luton. Nie wie...
7.8M 257K 45
Gdy dwoje największych wrogów w szkole postanawia udawać parę. Tak, dramat murowany. ____________ © Pizgacz, 2016/2017; first version "Girls Love Ba...
8.5K 450 18
Peter Parker zostaje postrzelony na patrolu.Pisze do przyjaciela, Neda żeby mu pomógł, ale Niechcący myli numery.Do kogo napisał Peter?I czy ta osoba...